|
Mąż imieniem Józef, z rodu Dawida (Łk 1, 27)
Święty Józef – sprawiedliwy, cichy, milczący. Te trzy przymioty wymieniane są chyba najczęściej w różnych dziełach o ziemskim opiekunie Jezusa. I jeszcze jedno: egzegeci zgodnie podkreślają, że w Ewangelii napisano o nim zaledwie kilka zdań i nie zanotowano ani jednej jego wypowiedzi, ale bardzo dużo dowiadujemy się o nim z opisów jego czynów. O. Michel Gasnier w prezentowanym dziele „Józef milczący” precyzuje swą myśl tak: „Józef pojawia się bez wyjaśnienia, nie znamy miejsca jego urodzenia, nie wiemy nic na temat jego młodości ani na temat okoliczności śmierci”. W tej kwestii możemy snuć jedynie domysły. Jednak właśnie ten mało znany człowiek został wybrany na ziemskiego opiekuna wcielonego Syna Bożego. Z Ewangelii wiemy, że oboje małżonkowie udali się do Betlejem na spis ludności. To zdarzenie wg o. Michela wyglądało prawdopodobnie tak: „Stanęli w kolejce oczekujących udających, że nie widzą odmiennego stanu młodej kobiety, by nie ustąpić Jej miejsca. Józef starał się ochraniać Maryję ramieniem, by zniecierpliwiony tłum egoistów Jej nie poturbował. Wreszcie dotarli przed oblicze rachmistrza”. Zapewne, bardzo się zdziwił ten urzędnik, gdy z ust ubogo wyglądającego człowieka usłuszał: „Józef, cieśla z Nazaretu z rodu Dawida wraz z małżonką, Miriam, również z rodu Dawida”. Na poparcie tych słów o pochodzeniu Józef okazał pieczołowicie przechowywane dokumenty. Nie wyjaśniał niczego więcej, milczał swoim zwyczajem. A urzędnik? „[...] bez najmniejszego zainteresowania wypełnił papiery, nie mając pojęcia, że to właśnie z powodu tych tak biednie wyglądających ludzi wkrótce cały wszechświat poruszy się na wieść o spełnieniu najbardziej oczekiwanego z proroctw”. A Józef milczał, nie powiedział ani słowa o tym, że we śnie usłyszał od Anioła o szczególnej misji powierzonej mu przez Boga. Milczeniem chronił Matkę i poczęte Dziecko. Jego milczenie stało na straży niepojętej tajemnicy wcielenia. O tym, że skromny cieśla pochodzi z królewskiego rodu, czytamy w Piśmie Świętym. „Ewangeliści Mateusz i Łukasz podają rodowód sytuujący Józefa w królewskiej linii Dawida. Nie powinno nas dziwić, skąd zdobyli oni dokumenty potwierdzające królewskie pochodzenie Józefa. Hebrajczycy uważali przechowywanie listy przodków za swój święty obowiązek. Wiemy, że w świątyni urzędowała stała komisja, której zadaniem było badanie i uwiarygodnianie list genealogicznych kapłanów i lewitów. Przy okazji odzyskiwania dóbr w roku jubileuszowym był zresztą obowiązek udowodnienia swojej przynależności do tego czy innego rodu. Jeśli więc pochodziło się z rodu Dawida, z którego miał przyjść na świat Mesjasz, obowiązek ten stawał się jeszcze ważniejszy. Nic zatem dziwnego, że Józef i Maryja tak bardzo dbali i pieczołowiciej od innych przechowywali swoje tabliczki genealogiczne, na podstawie których można było udowodnić, że Jezus rzeczywiście był potomkiem Dawida”. Dalej o. Michel snuje rozważania nad genealogią Jezusa zapisaną przez ewangelistów: Mateusza i Łukasza. Wiemy, że te teksty bardzo się różnią i wiele o nich dyskutowały kolejne pokolenia biblistów. Niektórzy badacze podnosili kwestię niejasności co do genealogii Maryi, inni pomniejszali rolę św. Józefa w tym spisie czterdziestu pokoleń od Abrahama do Jezusa. Z takimi poglądami polemizował już św. Augustyn. W prezentowanej książce przytoczone są jego słowa: „Nawet gdyby nie można było udowodnić, że Maryja również pochodziła z rodu Dawida [...] wystarczyłoby, że pochodził od niego Jej małżonek, prawny opiekun Chrystusa, by Chrystusowi należał się tytuł syna Dawida”. Milczący Józef zapewne potrafił wymienić wszystkich swoich przodków. Rodowód Jezusa zawiera głęboki sens teologiczny, a milczący Józef strzegł, aby pamięć o żadnym przodku nie zaginęła. Kim byli ludzcy przodkowie Syna Człowieczego? Czterdzieści pokoleń [...] obejmuje dwa tysiąclecia. Tym samym ewangeliści stwierdzili, że wszystko, co w historii narodu izraelskiego było pełne chwały, cnót, wiary i pobożności, skupiło się w Jezusie, dziedzicu obietnic Bożych. Trzeba jednak przyznać, że chociaż przodkowie Józefa nosili ślady Bożego upodobania, byli też zwykłymi ludźmi. Przodkowie Jezusa nie zawsze mieli powody do dumy ze swoich poczynań. Byli wśród nich królowie i pasterze, wojownicy i poeci, budowniczowie i koczownicy. Jedni byli ludźmi szlachetnymi, inni mieli czarne charaktery. Znajdziemy wśród nich świętych, ale też trzy kobiety o dość wątpliwej reputacji. Trzeba było bowiem potwierdzić, że Jezus, który mówił o sobie, że jest Synem Człowieczym i że przyszedł zgładzić grzechy ludzi, zaczął od własnego rodu, od własnych przodków. Jezus naprawdę należał do rodzaju ludzkiego, którego dziedzictwo na siebie przyjął, naprawdę był człowiekiem”. Zapisane w genealogii chlubne i niecne czyny przodków „mają dać nam do zrozumienia, że Jezus przyszedł zbawić mężczyzn i kobiety, Żydów i pogan, sprawiedliwych i grzeszników”. A jakie jest miejsce milczącego Józefa w tej historii? „Józef został nam w rodowodzie Jezusa ukazany niczym klucz zamykający Stary Testament i otwierający Nowy Testament. Był postacią zarówno Starego, jak i Nowego Testamentu. Był ostatnim patriarchą Starego Testamentu i pierwszym świętym Nowego Testamentu. Z drugiej strony, rodząc się na tym świecie, Bóg wybrał sobie ojca, który był dziedzicem dziewiętnastu królów, aby dać wskazówkę królom, jak wielką ponoszą odpowiedzialność wynikającą z ich rodowodu. Jednak ów potomek królewski nigdy nie obnosił się ze swoim pochodzeniem. Żył skromnie, by pokazać, że w królestwie Bożym ubóstwo jest najwyższym tytułem szlacheckim i jeśli jest przyjmowane bez szemrania, może stać się kluczem do skarbca Bożych bogactw”. Tak więc, czytając tę książkę o zapowiedzianym w Starym Testamencie Józefie z Nazaretu, dowiadujemy się o teologicznym znaczeniu jego rodowodu, obserwujemy codzienne życie skromnego rzemieślnika – cieśli, poznajemy jego najważniejsze cnoty i przeznaczenie, jesteśmy świadkami jego radości z zaręczyn z Miriam i świadkami jego bolesnej męki złagodzonej przez Bożego posłańca w czasie snu, patrzymy na dziewiczego męża Maryi oraz ziemskiego opiekuna Jezusa. Widzimy, że Józef spełnia się w powołaniu do małżeństwa i ojcostwa, że milcząc, pilnie strzeże powierzonej mu tajemnicy wcielenia, tajemnicy Syna Człowieczego. „Józef miał tylko jedną ambicję: coraz głębiej uświadamiać sobie znaczenie własnego powołania i misji oraz wypełnić ją w całkowitej zależności od woli Ojca niebieskiego”.
Źródło: Michel Gasnier OP, Józef milczący, Flos Carmeli, Poznań 2013. Imprimatur bp Grzegorz Balcerek. Książka dostępna w bibliotece parafialnej. Piotrowice, 19 maja 2021 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
Dopóki się nie wie, trzeba milczeć...
Rok Świętego Józefa i Rok Rodziny przeżywane w całym Kościele „to czas pochylania się nad tajemnicą Świętego Józefa, wpatrywania się w jego postać i wsłuchiwania w jego głos, tylko pozornie niesłyszalny. Dokumenty, opracowania i świadectwa [...] coraz pełniej, w miarę jak ich przybywa, przedstawiają i odzwierciedlają postać świętego” – czytamy w redaktorskim wprowadzeniu do wznowionej po ponad siedemdziesięciu latach książki „Głos mówiącego milczeniem” Teresy Dmochowskiej (opublikowana w 1946 roku pod pseudonimem Jan Rybałt). „Tekst książki w wielu miejscach jest modlitwą, w całości – osobistym wyznaniem. Powstał z potrzeby serca, z miłości żarliwej wdzięcznością i zachwytem ”, jest także niezwykłym świadectwem umiłowania patrona rodzin i służy tym, „którzy szukają Przewodnika na codziennych drogach pełnienia woli Boga”. Bo właśnie to „pełnienie woli Boga” było nadrzędnym pragnieniem Józefa z Nazaretu. Właśnie dlatego mówimy o nim „sprawiedliwy”, że zawsze chciał postępować tak, aby się to Bogu podobało. Patrząc na niego, pisze T. Dmochowska, poznajemy „męża sprawiedliwego kierującego się jedynie troską o drugiego człowieka, o jego osobisty los i o zawartą w tym losie nową postać prawdy”, poznajemy człowieka, który pragnąc prawdy, przywołał jej objawienie nasileniem swojej gotowości do jej przyjęcia” – i to jest ten heroizm zwykłego człowieka, męża sprawiedliwego, który doskonale rozumie, że osądzanie nie może wyprzedzać poznania prawdy, bo „dopóki się nie wie, trzeba milczeć”, bo „zarówno bezkrytyczne przyjęcie, jak i pochopne odrzucenie jest winą nie do darowania”. A to milczenie nie jest przejawem nieśmiałości czy małomówności, jest przejawem troski o dobro innego człowieka. Prezentowana opowieść o świętym Józefie nie jest konwencjonalną hagiografią, autorka zupełnie celowo ucieka wręcz od schematu stosowanego przez wieki w kreowaniu życiorysów wyniesionych na ołtarze. Ucieka od umowności i skostnienia tego gatunku literackiego, by znaleźć odpowiedź na pytanie, czy zwyczajny człowiek może myśleć o świętości, czy jest ona także dla niego. Autorka unika sztucznego heroizowania i odrealniania postaci św. Józefa, bo takie kreowanie postaci rozmija się z prawdą i – owszem – może wywołuje podziw, ale nie zachęca do naśladowania takiego ideału. Pisarka dobrze wie (a jest to nadal aktualne), że niejeden wierzący człowiek myśli: „Świętość? Nie, to nie dla mnie, ja przecież jestem zwyczajnym człowiekiem”. „Nasze wyobrażenie o świętości – pisze Jan Rybałt – kształt nadany przez nas temu pojęciu, a nawet nasz stosunek do świętych jest nadal jednym wielkim nieporozumieniem. Świętość jest dla nas wciąż jeszcze wyrazem jakiegoś duchowego zbytku, na który nie stać człowieka spod znaku walki i zarobku. Świadomość jej istnienia, jej pojawiania się również w naszych czasach, umacnia nas wprawdzie i pociesza jako wyraz potencjału wewnętrznego bogactwa ludzkości, ale uważamy ją jednocześnie za kruszec tak cenny, że trzeba go koniecznie zamknąć w ogniotrwałej kasie, by w żarze zmagań i walk nie roztopił się w nicość. I – tak odgrodzona od życia – świętość bywa czczona jako rzadkie arcydzieło stworzone dla rozkoszy oczu umęczonych szpetotą grzechu albo ceniona jako pogotowie ratunkowe na usługi wszystkich spragnionych cudu”. Bywa, że w hagiografiach poszukujemy jakiejś egzotyki, jakiejś ucieczki od problemów własnego życia. Wydaje nam się, że „naśladowca Ojca w niebie musi być koniecznie człowiekiem ucieczki”, który od zwyczajnej rzeczywistości oddziela się przynajmniej sutanną czy habitem, albo wręcz usuwa się do jakiejś pustelni, do eremu, do klasztoru o surowej regule. Tymczasem dążenie do świętości jest dane każdemu człowiekowi, trzeba tylko przyjąć ten dar, podjąć ten trud. Świętość nie jest zastrzeżona tylko dla osób konsekrowanych, człowiek realizujący inne powołanie także może ją osiągnąć – tak rozumuje Teresa Dmochowska – i przekonuje: „Ten milczący Święty, którego milczenie wypełnione jest po brzegi Imieniem Jezus – tym jedynym słowem, o którym wiemy z całą pewnością, że je wymówił – przemawia do nas swoją postawą życiową, swymi czynami i losem. Tylko od nas zależy, czy pochwycimy ten głos mówiącego milczeniem i czy w drodze ku świętości będziemy umieli skorzystać z nauki, rad i pociechy, które nam niesie”. Tylko od nas zależy, czy dostrzeżemy, że Józef z Nazaretu był zwyczajnym człowiekiem, który potrafił łączyć „zgiełk walki z ciszą kontemplacji, dramat rozterki z glorią apoteozy”. Chodzi o to, abyśmy w swoim życiu nie poprzestawali tylko na hałasie i dylematach. Święty Józef – sprawiedliwy, cichy, pokorny. Chyba właśnie te cechy jego postawy wymieniamy najczęściej, te cnoty z nim kojarzymy. Jednak autorka, myśląc o św. Józefie, zastanawia się, czy my naprawdę rozumiemy, co to znaczy być człowiekiem sprawiedliwym, cichym, pokornym. Z jej obserwacji naszych zachowań wynikają raczej smutne wnioski o naszej kondycji moralnej, o naszym rozumieniu i pielęgnowaniu wymienionych cnót, a częściej o „pielęgnowaniu” ich przeciwieństw. Nie potrafimy milczeć: kiedy nie mamy pełnej wiedzy o faktach, chętnie snujemy domysły, jesteśmy podejrzliwi. „Podejrzliwość sprawia, że dopatrujemy się zła. Wygrzebujemy je na światło dzienne z duszy bliźniego, bo ono jest w nas samych. Podejrzliwość jest jak robactwo: lęgnie się tylko na podłożu brudu własnej duszy, w niedosięgłych zakamarkach sumienia, w zatęchłej atmosferze zarozumiałości”. Z podejrzliwością wiąże się zniesławianie. „Odsądzamy od czci i wiary każdego i wszystkich, zarówno tych, którzy są nam przeciwni lub niesympatyczni, jak i tych, którzy są nam bliscy”, a czymś nam się w danym momencie narazili. Z poczuciem bezradności wobec tej niemal narodowej przywary autorka zwraca się do św. Józefa z modlitewną prośbą: „[Naucz nas], że należy walczyć ze złem i tępić zło, zarówno w sobie, jak w innych, ale nie wolno tępić człowieka”. Inna modlitwa dotyczy pokory: „Pomóż, abyśmy ją wreszcie zrozumieli!” – prosi Teresa Dmochowska. Autorka uważa, że my zupełnie niewłaściwie rozumiemy pokorę. Wielu ludziom pokora jawi się jako „coś nasiąkłego fałszem, obłudą, tchórzostwem, a w najlepszym razie niedołęstwem lub niemocą, coś, co można darzyć pogardliwą litością, ale czego niepodobna darzyć zaufaniem, ani tym bardziej szacunkiem”. Niejeden z nas błędnie sądzi, że pokora to „płaszczenie się słabości przed siłą, ubóstwa przed bogactwem, miernoty przed zarozumiałością, podłości przed przemocą” itd. Bardzo gorzkie padają tu słowa, a dalej jeszcze mocniejsze od cytowanych. Warto dla własnej nauki nad tym fragmentem pochylić się z pokorą, z prawdziwą pokorą, szczerze, bez obłudy. Jakie, zatem, są cechy człowieka pokornego? Są to (wylicza autorka): przytomność umysłu, bystrość, i przenikliwość wewnętrznego spojrzenia, trafna ocena praw perspektywy, wyczucie proporcji i hierarchii zjawisk. Człowiek pokorny jest aktywny i dynamiczny, podejmuje trudne wyzwania, nie odrzuca ich pod pozorem, że nie jest godzien wykonywania jakiejś posługi. To człowiek pyszny mówi: nie jestem godzien. Człowiek pokorny zabiera się do pracy. Zatem, czytając tę opowieść o św. Józefie, warto skupić się i na jej modlitewnym charakterze, i na wyznaniach autorki, i na rozważaniach moralnych; można raz jeszcze (było o tym w kilku innych prezentowanych wcześniej książkach) zwrócić uwagę na sposób wykorzystania ewangelicznych perykop o św. Józefie i dostrzec złożony tu przez autorkę „hołd miłości i uwielbienia temu, który na ziemi był opiekunem i żywicielem Boga-Człowieka, Oblubieńcem Jego Najświętszej Matki, a którego czcimy jako patrona Kościoła powszechnego, jako naszego opiekuna sprawującego nadal z wyżyn wieczności kierowniczą rolę pełną najczulszej troskliwości wobec członków mistycznego Ciała, którego Głową jest Chrystus”.
Źródło: Teresa Dmochowska, Głos mówiącego milczeniem, Wydawnictwo WEJDŹMY NA SZCZYT, Kraków 2018. Cum auctoritatis Ordinis sancti Pauli Primi Eremitae permissione. Piotrowice, 10 kwietnia 2021 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
Święty Józef w Ewangelii
Rok św. Józefa trwa, stąd raz jeszcze sięgam po książkę o Józefie z Nazaretu. Tym razem wybrałam do prezentacji rozprawę naukową „Święty Józef w Ewangelii”, jej autorem jest o. Pietro Barbagli, a tekst ten wchodzi w skład dwutomowego dzieła teologicznego „Józef z Nazaretu”. Ten traktat z drugiej połowy XX wieku napisany jest przez wielu autorów, wśród nich są także Polacy. Imprimi potest oraz imprimatur, którymi opatrzono dzieło, gwarantują, że sięgamy po dobrą książkę. Trzeba jednak zaznaczyć, że egzegeci, bibliści, mariolodzy, chrystolodzy nadal prowadzą badania i publikują teksty nowe, w których nieraz spotykamy zdania odmienne od tych wyrażonych w dziełach starszych. Na marginesie dodam, że ciekawym doświadczeniem czytelniczym jest porównywanie np. opublikowanych w 2017 roku rozważań „Cały sprawiedliwy. Lectio divina z Józefem z Nazaretu” o. Krzysztofa Wonsa SDS z dawnymi dziełami o ziemskim opiekunie Jezusa. O oblubieńcu NMP, o ziemskim opiekunie Jezusa mówimy: Józef z Nazaretu. Jednak jest to pewne uproszczenie, dowodzi zakonnik z karmelitów bosych, o. Pietro Barbagli w prezentowanej egzegetycznej pracy. Jego zdaniem uważne czytanie Ewangelii pozwala sądzić jedynie, że Józef spędził w Nazarecie jakąś część swojego życia, „w każdym razie w tej miejscowości znajdował się [...] w czasie Zwiastowania. Nie wiemy, w jakich okolicznościach św. Józef i jego rodzina osiedlili się w tej małej mieścinie dolnej Galilei, wówczas tak pogardzanej, dzisiaj zaś tak czczonej z powodu tajemnicy Wcielenia i życia ukrytego Świętej Rodziny”. Natomiast, co do tego, gdzie urodził się Józef, możliwości wg różnych badaczy są trzy: Jerozolima, Betlejem i Nazaret właśnie. Pochodził z rodu Dawida, co do tego chyba wszyscy bibliści są zgodni, ale czy jest synem Jakuba czy Helego – tu już zdania są podzielone, bo ewangeliści różnie zanotowali jego rodowód: wg Mateusza Józef jest synem Jakuba (Mt 1, 16), natomiast wg Łukasza – synem Helego (Łk 3, 23). Do tego wątku nawiązują także inni autorzy, pisze o. P. Barbagli, np. „św. Augustyn wysunął hipotezę, według której św. Józef był naturalnym synem Jakuba i adoptowanym synem Helego. Jednakże – dodaje o. Pietro – nie było u Żydów zwyczaju i prawa o adopcji w sensie ogólnie przyjętym”. Wspólne życie Józefa z Maryją i Jezusem – pisze o. Pietro – przypada na czas, gdy „Palestyna nie posiadała już od wielu lat niezawisłości politycznej: król Herod Wielki praktycznie był lennikiem Rzymu [...]. Na czele Cesarstwa Rzymskiego stał Oktawian August” spokrewniony przez matkę z Juliuszem Cezarem. Zwalczył on swoich przeciwników i „zdobył władzę nad całym ówczesnym światem [...], świat pod jego rządami zaczął przeżywać długi okres pokoju. W r. 27 przed Chrystusem senat nadał Oktawianowi tytuł Augusta, który będą przybierać wszyscy jego następcy [...]. W czasie jednego z zarządzonych przez niego w całym państwie spisów ludności, narodził się w Betlejem Jezus Chrystus”. Autor dzieła naukowego przedstawia badania własne tekstów źródłowych, ale i przywołuje opinie, hipotezy, argumentację swoich poprzedników, i ustosunkowuje się do ich wypowiedzi: rozwija i uzupełnia je lub polemizuje z nimi. Tak też jest w prezentowanej rozprawie. Oczywiście, wszystko obowiązkowo opatrzono przypisami. Następnie badacz skupia się na związku Józefa z Najświętszą Dziewicą, a szczególną uwagę zwraca na „różnicę, jaka zachodzi pomiędzy zawarciem małżeństwa u żydów i chrześcijan. Żydzi rozróżniali zaręczyny i właściwe zaślubiny. Już zaręczyny wiązały strony ze sobą, w sposób podobny, jak to czyni małżeństwo, i w prawie żydowskim były w swej istocie równoznaczne z zawarciem małżeństwa. Narzeczona zobowiązana była do ścisłej wierności narzeczonemu; jeżeli zaś ją naruszyła, podlegała karze śmierci jako cudzołożna [...]. Drugi etap małżeństwa polegał na uroczystym przeprowadzeniu do domu pana młodego i wspólnym zamieszkaniu nowożeńców, co następowało zazwyczaj po upływie roku od zawarcia zaręczyn. Jednakże – pisze o. Pietro – wielu Ojców Kościoła i poważnych egzegetów jest zdania, że w chwili Zwiastowania Maryja mieszkała już ze św. Józefem”. Odrzucają oni pogląd (wywodzący się z błędnego ich zdaniem tłumaczenia greckiego słowa zapisanego przez św. Łukasza Ewangelistę), jakoby Maryja była tylko zaręczona z Józefem, bo takie samo słowo jest użyte w stosunku do Maryi w opisie podróży do Betlejem, „chociaż w tym czasie już na pewno zamieszkała Ona ze św. Józefem”. Natomiast św. Mateusz „zdaje się rozróżniać dwa etapy zawarcia małżeństwa u Żydów”, bo pisze tak: „po zaślubinach, Matki Jego [Jezusa], Maryi z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego”. Następnie ewangelista opisuje niepokój św. Józefa i objawienie, które otrzymał we śnie za pośrednictwem anioła, i kończy to opowiadanie o Józefie słowami: „wziął swoją Małżonkę do siebie”. Jednak to ostatnie zdanie można odczytać inaczej, dodaje egzegeta, można je zrozumieć tak: „zatrzymał Małżonkę u siebie”. Przyzwyczajeni do uproszczonych przekazów literackich możemy się pogubić w tych dywagacjach badaczy Pisma Świętego. Na pocieszenie dodam, że w dziele naukowym są też fragmenty wyrażające absolutną pewność badacza i zgodność jego poglądów z innymi autorami, np.: „[...] w opowiadaniu św. Mateusza nie znajdujemy żadnego szczegółu, na podstawie którego mieszkańcy Nazaretu mogliby podejrzewać, że macierzyństwo Maryi nie jest całkowicie w porządku”. Tę część dociekań autor tak kończy: „Streszczając całą tę dyskusję, można powiedzieć, iż opinia utrzymująca, że Maryja w chwili Zwiastowania była tylko zaręczona, ma cechę większego prawdopodobieństwa, tym bardziej, jeśli bierzemy pod uwagę tekst św. Mateusza”. Dalej o. Pietro Barbagli analizuje perykopy o objawieniach i niepokojach św. Józefa: „Łatwo zauważyć, że w Ewangelii dziecięctwa podanej przez św. Mateusza św. Józef otrzymuje objawienia woli Bożej we śnie. Podczas snu anioł odsłania mu tajemnicę macierzyństwa Maryi; w ten sam sposób św. Józef poznaje wolę Boga dotyczącą ucieczki do Egiptu, powrotu stamtąd i osiedlenia się w Nazarecie”. Zatem św. Józef wie z objawienia, że z woli Boga ma pełnić rolę legalnego ziemskiego ojca Jezusa, wie, że „rzeczywistym ojcem jest Ojciec w niebie”, więc zaraz po przebudzeniu „wprowadza w czyn to, co usłyszał”. Tak postępował po każdym ze snów. O. Pietro zdaje się podzielać opinię tych biblistów, którzy uważają, że „św. Józef, podobnie jak starożytni patriarchowie, działa i wpływa na zdarzenia przechodzące ludzkie możliwości. Tamci strzegli obietnic, a św Józef jest stróżem takiego Dziecka, w którym się one realizują”. Kiedy Józef poznał tajemnicę Wcielenia, „nie bał się już „wziąć do siebie Maryi”, zakończył się także dramat, jaki wcześniej niewątpliwie rozgrywał się w jego sercu. „Możemy sobie wyobrazić, z jaką radością Patriarcha pospieszył spełnić polecenie anioła”. Niedługo później „oblubieniec w towarzystwie krewnych i przyjaciół udał się do domu rodzinnego narzeczonej, gdzie oczekiwała go Maryja odpowiednio przybrana, w towarzystwie przyjaciółek i znajomych”. Józef i Maryja zamieszkali razem. „Droga krzyża otwierała się przed świętymi małżonkami [...]. Opatrzność wybrała go na małżonka Maryi i legalnego ojca Jezusa, ażeby ukrywając przed światem tajemnicę Wcielenia chronił Matkę i Dziecko przed zniesławieniem, był ich opiekunem i żywicielem”. Pełnienie tych funkcji wymaga dobrej kondycji zdrowotnej, stąd też o. Pietro wyprowadza wniosek, że Józef, żeniąc się, był człowiekiem młodym, a nie zgrzybiałym starcem, jak bywa często przedstawiany na podstawie przekazów niekanonicznych. A my dzięki tym przekazom widzimy w św. Józefie m.in. patrona rodzin, ojców i kobiet w ciąży.
Źródło: O. Pietro Barbagli, Święty Józef w Ewangelii, [w:] Józef z Nazaretu, t. 2, Wydawnictwo O.O. Karmelitów Bosych, Kraków 1979.
Piotrowice, 9 marca 2021 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
Jestem cieniem Ojca
Decyzją Papieża Franciszka rok 2021 toczy się pod patronatem św. Józefa z Nazaretu. W związku z tym wzrosło zainteresowanie czytelników oblubieńcem Maryi, opiekunem Jezusa. Dlatego, odpowiadając poniekąd na zapotrzebowania czytelnicze, z bibliotecznej półki do prezentacji na stronie internetowej wybieram książkę o Józefie z rodu Dawida.
„Jestem cieniem Ojca” – myślał i mówił o sobie Józef z Nazaretu, wg prawa żydowskiego prawomocny małżonek Maryi oraz ojciec Jezusa. To zdanie wyjęte jest z powieści „Cień Ojca” Jana Dobraczyńskiego. Sięgam po ten utwór raz jeszcze, aby tym razem wydobyć z fabuły portret sprawiedliwego cieśli Józefa, który przez Boga został wybrany na męża Maryi oraz ziemskiego opiekuna Jezusa. W oczach krewnych, sąsiadów i znajomych byli zwykłą rodziną. Ani Józef, ani Miriam nie opowiadali o trudnych do zrozumienia okolicznościach poczęcia Jezusa. Ani Józef, ani Miriam nie mieli pełnej świadomości, jak doniosłą rolę przeznaczył dla nich Najwyższy. A Jan Dobraczyński w omawianej powieści, odwołując się do Biblii (także tekstów pozakanonicznych), tworzy portrety małżonków, ukazując ich bogate życie wewnętrzne, duchowe, i uzupełnia je nielicznymi dialogami, bo i Józef, i Maryja byli ludźmi małomównymi, rozważającymi wszystko w sercu, oraz cichymi i łagodnymi. Niezwykle bogate są za to monologi wewnętrzne, co jest zjawiskiem zupełnie zwyczajnym w powieści o stanie ducha człowieka, o jego doznaniach religijnych i psychicznych. Tym razem skupię się na Józefie. Zatem, z auktorialnym narratorem powieściowym jesteśmy w Nazarecie. Od spotkania Józefa i Miriam przy studni upłynęło kilka miesięcy. Pracowity Józef jest już szczęśliwym małżonkiem Miriam, kocha ją, wie, że ona tę miłość odwzajemnia, że zgodziła się na małżeństwo z własnej woli. Zgodnie z obyczajem trwają przygotowania do przenosin. Miriam jeszcze mieszka u siostry i jej męża Kleofasa (to on jest nadal prawnym opiekunem dziewczyny). Józef mieszka po sąsiedzku, remontuje i powiększa zakupiony tu niewielki domek, zakłada warsztat, ma coraz więcej klientów, cieszy się zaufaniem Kleofasa, przyjaźnią i szacunkiem sąsiadów. Dbając o dobre imię Miriam, nie spotyka się z nią nigdy sam na sam. Pewnego dnia Miriam bez pożegnania wyruszyła do swojej ciotki, do Elżbiety. Tę wiadomość przyniósł Kleofas, zaskoczony i bezradny wobec decyzji podopiecznej, równie zaskakująca była wiadomość przyniesiona przez jakichś przybyszy, że Elżbieta spodziewa się dziecka. Wtedy jeszcze ci dwaj mężczyźni nie wiedzieli, że o wiele trudniejsze do przyjęcia i zrozumienia będą fakty po powrocie Miriam. Józef nic nie wiedział o Zwiastowaniu, o tej tajemniczej wizycie Archanioła Gabriela u Miriam, o Dziecku poczętym z Ducha Świętego. Miriam spodziewa się Dziecka! – to było takie trudne dla Józefa, także dla Kleofasa, mężczyźni mieli żal do siebie. Józef zastanawiał się nad rozwiązaniem tego problemu. I wtedy – jak wiemy z Ewangelii – miał dziwny sen, sen o narodzeniu Jezusa: „[...] oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów” (Mt 1, 20-21). I tak oto z woli Najwyższego Józef w oczach ludzi został mężem Miriam i ojcem Dziecka, które niedługo się urodzi. Odbyły się przenosiny, Józef troskliwie opiekował się brzemienną żoną, Miriam niczego nie wyjaśniła. Na jej prośbę Józef zgodził się, że nie będą współżyć. Nieraz tęsknił za cielesnym obcowaniem, ale z miłości do niej spełniał jej prośbę. Wiedli spokojne życie ubogiej rodziny. Może tylko jednym się różnili od innych: Józef wszelkie decyzje uzgadniał z żoną. Tymczasem nadszedł czas spisu ludności, więc Józef wraz z Maryją (chociaż ona nie musiała jechać) udał się do Betlejem, bo stamtąd pochodził. W tę daleką i uciążliwą podróż zabrali niewiele: trochę jedzenia i kilka narzędzi ciesielskich, nie mogli obciążać osiołka, na którym miała podróżować Miriam (i tu znów różnica rzucała się w oczy: w innych rodzinach to raczej mąż siedział na zwierzęciu, a żona szła za nim). Mieli nadzieję, że w Betlejem zatrzymają się w domu rodzinnym Józefa, u brata (patriarcha Jakub już nie żył). Niestety, bracia i inni krewni oraz znajomi nie przyjęli ich. Więc Józef udał się na Dawidowe pole (należące do rodziny), tam w nędznej pasterskiej grocie mieszkała uboga kobieta z dzieckiem, był także pies. Tu Miriam i Józef się zatrzymali, tu urodziło się Dziecko. Tu po raz pierwszy Józef wziął Dziecko na ręce, zobaczył „zwyczajne dziecko ludzkie”. „Stary obyczaj żądał – mówi narrator – aby ojciec podniósł syna i położył go na swych kolanach”. Co wtedy czuł? Jakieś zdumiewające onieśmielenie i bezgraniczną miłość. Wstydził się przeżywanego wcześniej buntu. Pokochał Je od razu, tak jak kiedyś Jego matkę, bo było to Dziecko ukochanej Miriam. Cichą i spokojną noc zakłóciła wizyta pasterzy. Ci ludzie ubrani w zwierzęce skóry wyglądali groźnie, Józef gotów był bronić Dziecka i Matki. Tymczasem przybysze padli na kolana, złożyli skromne dary (bardzo akurat potrzebne mieszkańcom szopy, bo była to żywność) i – uszczęśliwieni – spokojnie odeszli. Józef, jak nakazywało Prawo, zadbał o obrzezanie chłopca w ósmym dniu jego życia, a później, gdy minął 40-dniowy czas oczyszczenia Miriam, udał się całą rodziną do Świątyni, by złożyć stosowne ofiary. Dziecko chowało się zdrowo. Pasterze nadal przybywali z darami. Z rodziny nikt ich nie odwiedził. Józef u hazzana w synagodze zapisał siebie i Jezusa w księdze rodu. Józef wiedział, że ten „wpis do księgi jest jednocześnie przysięgą wierności” dla cesarza rzymskiego. Pewnej nocy na Dawidowym polu pojawił się świetny orszak: trzej Mędrcy przyszli złożyć pokłon Zbawcy świata, ci również przynieśli dary. Odjechali spokojnie. Jednak rodzinie groziło niebezpieczeństwo. Gdy Mędrcy „odjechali, oto anioł Pański ukazał się Józefowi we śnie i rzekł: Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i uchodź do Egiptu; pozostań tam, aż ci powiem; bo Herod będzie szukał Dziecięcia, aby Je zgładzić. On wstał, wziął w nocy Dziecię i Jego Matkę i udał się do Egiptu; tam pozostał aż do śmierci Heroda (Mt 2, 13-14). Narrator drobiazgowo opisuje tę ucieczkę: trudną trasę pokonywaną pod osłoną nocy, ukrywanie się w dzień, unikanie ludzi, zagrożenie ze strony dzikich zwierząt, brak jedzenia oraz – najgorsze – pościg, który wyruszył za nimi. Uciekinierzy jednak dotarli do Egiptu, z czasem ich sytuacja się ustabilizowała na tyle, że mogliby tu pozostać, jak wielu innych Żydów. Józef i tu założył warsztat, więc potrafił zapewnić byt rodzinie. Jednak pewnego dnia „Józefowi w Egipcie ukazał się anioł Pański we śnie, i rzekł: Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i idź do ziemi Izraela, bo już umarli ci, którzy czyhali na życie Dziecięcia. On więc wstał, wziął Dziecię i Jego Matkę i wrócił do ziemi Izraela. Lecz gdy posłyszał, że w Judei panuje Archelaos w miejsce ojca swego, Heroda, bał się tam iść. Otrzymawszy zaś we śnie nakaz, udał się w strony Galilei. Przybył do miasta, zwanego Nazaret, i tam osiadł” (Mt 2, 19-23). Zatem, wróciliśmy do Nazaretu. Teraz narrator opisuje życie codzienne tej rodziny. Rozmiłowanymi oczyma Józefa patrzymy na Miriam i Jezusa. Chłopiec pomaga ojcu w warsztacie, przyucza się do zawodu cieśli, zwracając się z zapytaniem do niego, mówi: Abba; uczęszcza też do miejscowej rabinackiej szkoły. Nauczyciel mówi, że jest bardzo zdolny, radzi wysłać chłopca do szkoły przy Świątyni. Niedługo będzie okazja, bo cała rodzina wybiera się do Jerozolimy, Jezus ma dwanaście lat, więc jest już traktowany jako mężczyzna. Józef coraz częściej niedomaga, jego rola ziemskiego ojca Jezusa dobiega końca. Dobraczyński nie ukazuje jakiejś domniemanej ostatniej rozmowy opiekuna z Synem, nie ukazuje też śmierci Józefa.
Źródło: Jan Dobraczyński, Cień Ojca, PAX, Warszawa 1985. Książka dostępna w bibliotece parafialnej. Piotrowice, 19 lutego 2021 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
W miłości do żony kryje się coś świętego...
Być może niejeden czytelnik zdziwi się, że powieść „Cień Ojca” Jana Dobraczyńskiego polecam z okazji patrona zakochanych, św. Walentego. Współczesne „walentynki” – dzień zakochanych – w moim odczuciu jakoś pospolitują miłość oblubieńczą. Myślę, że zbyt pochopnie wysyłamy e-motikony (serduszka, całusy) czy (to już rzadkość) tradycyjne karty z zapewnieniem o dozgonnej miłości, miłości, która w rok później nazywana jest pomyłką. Z prezentowanej dziś powieści o św. Józefie z Nazaretu wydobywam jeden tylko motyw, motyw miłości. Temat jest uniwersalny. Zmieniają się czasy, obyczaje, przemijają pokolenia, a w człowieku tęsknota za miłością trwa niezmiennie, niezmiennie też człowiek myli ją z innymi uczuciami czy potrzebami. Są jednak tacy ludzie (mężczyźni i kobiety), którzy o miłość dbają, zanim ona zagości w ich sercach; są tacy małżonkowie, których miłość nie przygasa z upływem czasu. Więc, chociaż dawno temu działo się to, o czym pisze Dobraczyński, to jest to ciągle aktualne, piękne i w dodatku opowiedziane przekonująco. Odbywamy z narratorem (i Pismem Świętym w ręce) podróż w czasie i w przestrzeni: najpierw jesteśmy w Judei, tu w Betlejem poznajemy stolarza Józefa, najstarszego syna Jakuba z rodu Dawida; następnie z Józefem przybywamy po poradę do starego kapłana Zachariasza, poznajemy jego również podeszłą w latach żonę, Elżbietę (bezdzietne małżeństwo); z kolei towarzyszymy karawanie, do której dołączył Józef udający się do Galilei, by w Nazarecie, w domu Kleofasa i jego żony, poznać Miriam; jesteśmy w Jerozolimie za Heroda Wielkiego, króla żydowskiego z tytułu, którego los zależy od rzymskiego cesarza, a ten domaga się przeprowadzenia spisu ludności (jeszcze trochę czasu upłynie, zanim to się stanie); słyszymy, że faryzeusze coraz częściej przypominają proroctwa o nadejściu Mesjasza, wśród ludu też o tym coraz głośniej; krążą pogłoski, że Herod obawia się o swoje królowanie, więc zagrożone jest życie potomków Dawida, bo z tego rodu miał pochodzić, jak mówiono, nowy król żydowski. Rozważywszy to wszystko, stary Jakub powiedział Józefowi: „Gdyby rzeczywiście Herod zwrócił uwagę na nasz ród i przysłał tu swoich żołnierzy – nie chcę, by znalazł ciebie, [...] musisz wyjechać”. W ikonografii Józef, wg prawa żydowskiego prawomocny małżonek Maryi oraz ojciec Jezusa, przedstawiany jest najczęściej jako starszy mężczyzna. Jan Dobraczyński w powieści „Cień Ojca” kreuje inaczej oblubieńca Miriam. Józefa w świecie przedstawionym utworu poznajemy jako młodego mężczyznę. Józef, 24-letni naggar, pierworodny patriarchy rodu z pokolenia Dawida – opowiada narrator – powinien już był się ożenić, ale dotąd ciągle jeszcze prosił ojca o zwłokę („Zezwól, ojcze – mówił – abym znalazł tę, na którą czekam...”), bo sądził, że Najwyższy każe mu czekać. „Od najmłodszych lat kochał ciszę. Cisza mówiła do niego dobitniej niż głosy. Żądała wciąż tego samego: czekania. Obok biegło życie – niespokojne i hałaśliwe. Padało tyle słów niepotrzebnych, tyle skarg nieprzemyślanych, tyle zapewnień, które naprawdę nic nie znaczyły... Tkwił w tym nurcie ze swoją ciszą, niby kamień w korycie potoku. Czekał – choć właściwie nie wiedział, na co czeka. Czekał na to, co mu miała powiedzieć cisza”. Mimo młodego wieku był człowiekiem szanowanym, cenionym za bogobojność, pracowitość i rzetelność, mówiono o nim: sprawiedliwy. Nie liczył drogo za wykonane przedmioty, zwłaszcza od ubogich rolników brał niewiele za zrobione narzędzia, wspomagał nędzarzy i chorych. Był człowiekiem małomównym, może dlatego właśnie do niego przychodzili ludzie po poradę. Lgnęły do niego dzieci, a z nimi zawsze chętnie rozmawiał. Na wyraźne życzenie ojca Józef wybrał się po poradę do Zachariasza. Patrząc na starego kapłana i jego żonę, Józef zrozumiał, że ma przed sobą małżonków, których wzajemna miłość nie przygasła mimo upływu czasu i przeżywanego przez oboje upokorzenia: hańbiącej bezdzietności. Kiedy mężczyźni siedzieli na płaskim dachu domu i rozmawiali, Elżbieta ze służącą przyniosła posiłek. „Kobieta, która zjawiła się na tarasie, była już stara, ale na jej twarzy, zwiędłej, pociętej zmarszczkami, zachowały się ślady niezwykłego piękna, jakim musiała kiedyś zachwycać. Ciemne, wielkie oczy patrzyły nad obwisłymi workami powiek. Twarz wydawała się surowa, prawie męska. [...] Stary kapłan obrócił głowę i spojrzał na kobietę. Ich oczy spotkały się i zaraz obie twarze uległy całkowitej przemianie. Zniknął zarówno surowy wyraz, jaki nosiła twarz kobiety, jak niepokój i żałość, jakimi zdawała się być napiętnowana twarz mężczyzny. W oczach obojga pojawił się gorący błysk, na wargi spłynął uśmiech. Przestali być w tej chwili starymi ludźmi, którzy już wszystko zostawili za sobą”. Stary kapłan chyba po raz pierwszy w życiu zwierzył się komuś ze swych trosk: że nie ma syna, że nigdy nie było mu dane pełnić najgodniejszej w Świątyni ofiary, ofiary kadzenia. Stary kapłan uważał, że Najwyższy zesłał na niego te kary za to, iż on, kapłan, nie oddawał całego siebie Bogu: bo kiedy przebywał w Jerozolimie, także w czasie posługi w Świątyni, zawsze bardzo tęsknił za swoją ukochaną Elżbietą. „Ciąży na mnie wina – mówił – [...] znalazłem ją w sobie [...]. Zawiniłem miłością do żony! [...] Doktorzy mówią: trzeba codziennie dziękowć Najwyższemu, że nie uczynił nas ani goimem, ani kobietą... Nie potrafiłbym się tak modlić!” Józef nie był kapłanem, nie był uczonym (doktorem), więc z faryzeuszami nie mógłby dyskutować o miłości. Ale tu w serdecznej rozmowie z człowiekiem godnym zaufania wyraził swoje zdanie: „W miłości do żony musi się kryć coś świętego [...], przez tę miłość Najwyższy chciał ukazać coś wielkiego i tajemniczego”. Zwierzył się też Zachariaszowi, że myśli o małżeństwie, o miłości do żony, że jeszcze czeka, że jeszcze nie spotkał tej jedynej na całe życie. „Na wiele czekasz – odpowiedział starzec – i dużo chcesz dać... Czekaj dalej. Nie śpiesz się z wyborem. Znajdziesz dziewczynę godną twojej miłości i twoich nadziei. Obyś nie musiał zapłacić za swój wybór równie ciężko, jak ja zapłaciłem! – dorzucił”. W chwilę później Elżbieta opowiedziała Józefowi o swojej siostrzenicy, Miriam, która od dwóch lat mieszkała w Nazarecie w domu siostry i jej męża, Kleofasa. Józef postanowił wyjechać do Galilei, by przyjrzeć się Miriam. W czasie podróży z karawaną miał okazję zaobserwować zupełnie inne sceny z życia pewnej rodziny: mąż i naśladujący go syn z pogardą odnosili się do kobiety. Józef czuł, że tak nie wolno. Był pewien, że Najwyższy inaczej określił relacje między mężem i żoną. Jesteśmy już w Nazarecie, Józef zatrzymał się przy studni, usłyszał kroki, obrócił głowę, teraz Ją zobaczył po raz pierwszy w życiu. Wiele razy później wracał do tego spotkania, wiedział od razu, że to ta dziewczyna, na którą Najwyższy kazał mu czekać. To była Miriam. Możemy znowu zajrzeć do Biblii, aby sprawdzić, czy coś w Ewangelii napisano o spotkaniu Józefa i Miriam przy studni, możemy kontynuować czytanie powieści... – i to właśnie będzie dobra lektura dla tych wszystkich, którzy pragną rozeznać stan swojego serca, chcą dokonać wyboru na całe życie.
Źródło: Jan Dobraczyński, Cień Ojca, PAX, Warszawa 1985 (książka dostępna w bibliotece parafialnej). Piotrowice, 8 lutego 2021 r. Polecam, Maria Studencka
|
JAN BOSKO KALENDARIUM
|
Oratorium salezjańskie ks. Jana Bosko
Patron kaplicy w naszym parafialnym kościele, św. Jan Bosko (1815 – 1888), ku którego czci obchodzimy odpust 31 stycznia, to ksiądz znany początkowo z posługi duszpasterskiej przede wszystkim w Turynie, twórca oratorium salezjańskiego, licznych szkół, założyciel zgromadzenia salezjanów i salezjanek, ewangelizator więźniów, organizator działalności misyjnej na różnych kontynentach. Nazywany jest Ojcem i Nauczycielem Młodzieży. Oratorium salezjańskie, najbardziej znane z dzieł Jana Bosko, zrodziło się 8 grudnia 1841 r. w zakrystii turyńskiego kościoła pw. św. Franciszka z Asyżu. „W uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny o znaczonej godzinie (wspomina ks. Bosko), ubierałem się do Mszy św. Zakrystianin, Józef Comotti, widząc jakiegoś chłopca, poprosił go, aby mi służył do Mszy św. Nie umiem – odpowiedział mały z zażenowaniem. Nicponiu, jeżeli nie umiesz, to po co przyszedłeś do zakrystii?” – usłyszał chłopiec. Jan ujął się za tym dzieckiem. Tak oto rozpoczęła się podróż ks. Jana Bosko i młodych osieroconych, osamotnionych chłopców. Ks. Jan, stając w ich obronie, często mówił: To są moi przyjaciele. Nieustające w działalności ks. Jana Bosko było także dążenie do poprawy stosunków społecznych i polepszenia życia młodych chłopców. Ksiądz Bosko z ogromnym zaangażowaniem próbował stworzyć dla nich system pracy i pomocy. Miał on na celu wsparcie w zrozumieniu problemów młodych osieroconych chłopców, ich warunków życia oraz zauważenia każdego z osobna. Ks. Bosko starał się odnaleźć tzw. złoty środek do wspomożenia samego siebie jako wychowawcy, nie umniejszając przy tym własnych potrzeb i wartości. Równie znaczącym miało stać się wychowanie tych chłopców i pokierowanie ich w stronę zmiany sposobu życia, nie zapominając przy tym, iż mają własną godność i są niezbędnym ogniwem w grupie, jaką tworzą. W szczególny sposób Jan Bosko poddawał próbie nowe metody, tzw. system, aby wdrażane w wychowywanie i pomaganie tworzyły podwaliny sposobu życia i radzenia sobie. W tym programie wychowawczym szczególną rolę odgrywaly: system prewencyjny, religia, rozum, miłość wychowawcza. I tak na przykład rozum to „zdrowy rozsądek, rzeczowość, mądre rozpoznawanie warunków życia młodego człowieka, elastyczność w programowaniu, dobieranie rozsądnych motywów, sposobów i środków działań wychowawczych, i przyjazne towarzyszenie, czyli asystowanie jego rozwojowi”. W systemie św. Jana Bosko nie tylko wychowawca jest osobą rozumną, ale także wychowanek poznaje cel i sam powinien odkrywać jego piękno, podążać ku niemu. Rozum pozwala na rozwinięcie życia wewnętrznego, poznanie swoich dobrych stron oraz podjęcie działań dla swojego rozwoju. Wychowawca powinien towarzyszyć wychowankowi w osiągnięciu celu i mądrze podsuwać propozycje dobrane do aktualnego rozwoju psychofizycznego. Młody człowiek ma poznać i zrozumieć regulamin oraz wszelkiego rodzaju polecenia, aby rozwijały jego osobowość. Wychowawca natomiast ma za zadanie rozumieć wychowanka i starać się ułatwiać mu życie. Ma obowiązek słuchać wychowanka i go rozumieć, musi być godny zaufania i wierzyć w dobrą wolę wychowanka. Wychowanie powinno polegać na wzajemnej dobrej relacji między wychowawcą a wychowankiem. System ten oparty jest na wolności i ma prowadzić do poznania samego siebie w atmosferze zaufania wobec wychowawcy. Młody człowiek powinien sam odkrywać własną drogę i wybierać środki do jej realizacji. Ksiądz Bosko zakazywał kar fizycznych w swoich zakładach, uważał, że upokarzają dziecko i poniżają wychowawcę. Jeżeli wychowankowie polubią wychowawcę, to wystarczającą karą jest pozbawienie życzliwości, która zachęca do poprawy. Spojrzenie mniej serdeczne ma większy wpływ, niż wymierzony policzek. Bardzo istotną rolę w wychowaniu pełni religia. „Wychowanie według [ Jana Bosko] to droga modlitwy, liturgii, życia sakramentalnego, kierownictwa duchowego; a dla niektórych – pójście za głosem powołania do życia konsekrowanego (iluż to kapłanów i zakonników uformowało się w domach świętego), dla wszystkich zaś – perspektywa świętości i dążenie do niej” – tak to ujął Jan Paweł II. Św. Jan Bosko stawiał sobie za cel wychować chłopców na dobrych chrześcijan i uczciwych obywateli, a także dopomóc im w zbawieniu. Podkreślał, że tylko religia może rozpocząć i doprowadzić do końca dzieło prawdziwego wychowania. Ukazywał swoim wychowankom Chrystusa jako ideał, do którego powinni dążyć. Nauczał młodzież prawd wiary i opierał wychowanie religijne na sakramentach. Jednak nigdy do nich nie przymuszał, ale dawał możliwość jak najczęstszego korzystania z nich. Pragnął ukształtować człowieka wierzącego, który odważnie będzie wyznawał swoje przekonania religijne. Nauczał, że zbawienie dokonuje się w Kościele. Religia miała być podstawą radości i optymizmu, miała ukazywać możliwość lepszego życia i stwarzać możliwości odkrywania przed młodym człowiekiem wartość samego siebie. Jako wzór cierpliwości, słodyczy i czystej miłości ukazywał Najświętszą Maryję Pannę. Ksiądz Bosko starał się mobilizować do wysiłku dla osiągnięcia Królestwa Bożego. Miłość wychowawcza to według Jana Bosko system, który w praktyce opiera się całkowicie na słowach św. Pawła: Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest ( ... ) wszystko znosi (...) we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma (1 Kor 13, 3-7). To najważniejsza cecha systemu wychowawczego św. Jana Bosko, a składa się na nią dyspozycyjność, zdrowe zasady i odpowiedni sposób postępowania. Wychowawca ma nie tylko kochać, ale młodzież ma wiedzieć, że jest kochana. Jest to metoda pedagogiczna. Chodzi tutaj o silną miłość, mądrą, opartą na szacunku i serdecznym poświęceniu. Nauczyciel ma być wzorem miłości ojcowskiej wypływającej z ducha Ewangelii, powinien kochać wychowanka pomimo jego wad i uchybień. Powinien przebywać z wychowankami, mieć do nich zaufanie, być w zażyłych z nimi relacjach. Serdeczność ma wynikać z sympatii, a działania wychowawcy mają młodych prowadzić do zbawienia. Miłość powinna być szczególnie okazywana i wyrażana, aby prowadziła do ukształtowania osoby szczęśliwej, wolnej i twórczej, ma uczynić wychowanka podmiotem swoich działań i nauczyć go ponoszenia odpowiedzialności. Idea oratorium. Oratorium św. Jana Bosko to środowisko wychowawcze, którego celem jest integralny rozwój młodego człowieka (wszystkich obszarów osobowości). Dla młodego człowieka w praktyce to miejsce, środowisko i klimat. Tu można przyjść, spędzić czas przy zabawie, włączyć się w działalność różnych grup, uzyskać pomoc w nauce. Panuje tu przyjazna atmosfera, można tu spotkać przyjaznych i chętnych do pomocy ludzi. Jest to miejsce, gdzie człowiek może stawać się lepszy, wzrastać w swoim człowieczeństwie oraz przybliżać się do Boga. Cechy oratorium: coś z domu – stwarza poczucie bezpieczeństwa, atmosferę miłości, radości; zauważa się każdego człowieka, interesuje się jego problemami; to dom, który przygarnia, gdzie zawsze czeka ktoś bliski; coś z podwórka – stwarza atmosferę zabawy, nawiązywanie kontaktów z innymi ludźmi, atrakcyjne spędzanie wolnego czasu, rozwijanie swoich zainteresowań i zdolności; coś ze szkoły – pomaga młodemu człowiekowi w zdobyciu wiedzy, by osiągnął właściwy ogląd rzeczywistości i umiał w niej funkcjonować; oratorium jest szkołą, która przystosowuje do życia; dążenie do rozwoju religijnego – prowadzi do podstawowej wiedzy religijnej poprzez życie zgodne z zasadami naszej wiary, prowadzi młodego człowieka do głębokiej przyjaźni z Bogiem.
Ks. Bosko nie był teoretykiem pedagogiki, choć swoje dzieło oparł na teologicznych i filozoficznych podstawach. Wyrasta ono przede wszystkim z jego życia, z osobistego doświadczenia w pracy z młodzieżą. Opowiada się on za integralnym ujęciem procesu wychowania, którego celem jest ukształtowanie pełnej osobowości wychowanka. Ks. Bosko chce „pomóc młodzieży, aby stała się uczciwymi obywatelami i dobrymi chrześcijanami”. Troska o wszechstronny i harmonijny rozwój dotyczy wszystkich aspektów życia: fizyczno-cielesnych, psychologiczno-uczuciowych, kulturalnych, zawodowych i duchowych. Metoda Jana Bosko jest zarówno zapobiegawcza jak i dyrektywna. „ Prewencyjność” będąca jej fundamentem oznacza zarówno unikanie negatywnych doświadczeń prowadzących do wypaczeń, jak i wskazywanie odpowiedniej drogi postępowania. Zdaniem ks. Bosko „wychowanie jest sprawą serca”. Z pojęciem miłości opiekuńczej ściśle wiąże się pojęcie „ducha rodzinnego”. Zadaniem księdza było stworzenie w każdej organizowanej przez niego instytucji „rodzinnej atmosfery”. „Duch swobody – zanotował ks. Jan – w obcowaniu z chłopcami, zwłaszcza podczas rekreacji, jest nieodzowny. […] Kto chce być kochanym, musi okazywać miłość […]”. Św. Jan Bosko powiedział, że tym, co pomaga w procesie wewnętrznego dojrzewania, są radość, nauka, pobożność. Wesołość była więc istotną i charakterystyczną cechą jego pracy, jednym z przejawów miłości opiekuńczej. Radość jest dla ks. Bosko również wynikiem chrześcijańskiego podejścia do życia – „wypływa ona z Ewangelii”. Ks. Bosko z należną uwagą traktował kwestię czynnego wypoczynku, zabawy i rywalizacji sportowej (tzw. pedagogika boisk). Jako doświadczony pedagog i obserwator życia młodych wiedział, że aktywność ruchowa jest naturalną potrzebą służącą ich rozwojowi fizycznemu i zdrowotnemu. Wśród wielu sekretów powodzenia oratorium ksiądz wymieniał działalność teatrzyku. Ten uzupełniający element w praktyce wychowawczej służy stworzeniu nastroju radości i pogody ducha oraz pełni funkcje dydaktyczno-wychowawcze. Jego celem jest: rozweselanie, wychowywanie i umoralnianie chłopców w takim stopniu, jak to tylko jest możliwe. Unikał zaś tego, co brutalne, zbyt poważne lub tragiczne. W działalności wychowawczej Bosko szczególne znaczenie miała turystyka. Wynikało to z zasady, że należy kochać to, co młodzież lubi, aby młodzież kochała to, co lubi wychowawca. Kolejnym jego mottem była radość ze śpiewu. Dochodził tu element religijny w postaci śpiewów sakralnych i gregoriańskich. Słynne zdanie ks. Bosko: Oratorium bez muzyki jest ciałem bez duszy, najlepiej ukazuje jego stanowisko w tym względzie. Ks. Bosko w swoim dążeniu do wychowania świadomego chrześcijanina zdawał sobie sprawę, że nie wystarczy tylko formacja intelektualna, lecz należy pomóc wychowankowi w nawiązywaniu kontaktu z Chrystusem. Szczególną rolę odgrywała intensywna pobożność Maryjna, przez którą system ten przenikały w sposób naturalny pierwiastki macierzyńskie. O wyjątkowości i charyzmie ks. Jana Bosko świadczą pozostawione przez niego materiały do nauki. Stworzony i wdrożony przez niego system wychowawczy do dziś uchodzi za wzorowy i godny naśladowania, jest stosowany w wielu placówkach. Chodzi zwłaszcza o kwestię najistotniejszą dla niego: udzielanie pomocy opuszczonym, osieroconym, potrzebującym dzieciom. Równie istotna jest ta najważniejsza zasada wychowawcy: być jednocześnie serdecznym przyjacielem, nauczycielem i wychowawcą, jak również opiekunem stającym się autorytetem zbliżającym chłopców do Pana Boga i drugiego człowieka. Na dziele św. Jana Bosko można się wzorować, a za motto pracy z młodymi ludźmi przyjąć czterokrotnie powtórzoną w Testamencie duchowym myśl o konieczności „zapomnienia minionych uraz i całkowitego przebaczenia [...]”, bo: Najbardziej świętą z rzeczy Bożych jest współpraca z Bogiem dla zbawienia dusz. . Teksty źródłowe dostępne w bibliotece parafialnej: Apostoł turyńskich ulic, Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie, Warszawa 1998. Bosko J., Testament duchowy, Wydawnictwo Salezjanów, Kraków 1994. Bosko J., Wspomnienia. Oratorium, Wydawnictwo Salezjańskie, Warszawa 2002. Bosko T., Spełniony sen, Wydawnictwo Salezjańskie, Warszawa, 2003. Matt L., Bosco H., Ksiądz Bosko, Wydawnictwo Salezjańskie, Warszawa 1994. Peregrynacja relikwii Ks. Bosko, Wydawnictwo Salezjańskie, Warszawa-Piła-Wrocław-Kraków 2013. Portale G., Corona I., Św. Jan Bosko. Cuda, wizje, proroctwa, Wydawnictwo AA, Kraków 2015. Sny - wizje św. Jana Bosko, Apostoła młodzieży, Wydawnictwo Salezjańskie, Łódź 1984. Sny księdza Bosko, Wydawnictwo Salezjańskie, Warszawa 2004. Ukleja R., Triumf Kościoła według wizji św. Jana Bosko, Wydawnictwo „Arka”, Wrocław 2009.
Patrycja Orzechowska, Martyna Łaszczok
|
|
Podzielili między siebie szaty moje, a o moją suknię rzucili losy.
Fabuła niedawno wznowionej powieści historycznej „Szata” Lloyda C. Douglasa (pierwsze wydanie w 1942 r.) skupia się wokół jednego zdarzenia z ostatnich chwil męki Jezusa. W Ewangelii wg św. Jana czytamy: „Żołnierze zaś, gdy ukrzyżowali Jezusa, wzięli Jego szaty i podzielili na cztery części, dla każdego żołnierza jedna część; wzięli także tunikę. Tunika zaś nie była szyta, ale cała tkana od góry do dołu. Mówili więc między sobą: <>. Tak miały się wypełnić słowa Pisma: Podzielili między siebie szaty moje, a o moją suknię rzucili losy [Ps 22, 19]. To właśnie uczynili żołnierze” (J 19, 23-24). W świecie przedstawionym powieści Douglasa jednym z tych żołnierzy jest młody rzymski trybun, Marcellus Lukan Gallio, i to właśnie on wygrał w kości tunikę Jezusa. Jak się później okaże, „wygrał” coś znacznie więcej, dar bezcenny: nawrócenie, ale w tej chwili jeszcze sam o tym nie wiedział, nie rozumiał własnej przemiany, jeszcze długo potem szukał racjonalnych wyjaśnień swoich doznań, by wreszcie – przede wszystkim sobie – powiedzieć: „Tak, jestem chrześcijaninem”. Towarzyszył mu wierny sługa – młody niewolnik Demetriusz, wykształcony Grek z Koryntu. Czytając to historyczne dzieło, przenosimy się w realistycznie przedstawione ostatnie lata panowania cesarza Tyberiusza, potem Kaliguli w Rzymie. Cesarz od lat przebywa na Capri, jest zniedołężniały i otoczony służalczymi karierowiczami. Potężną władzę w państwie ma namiestnik Gajusz. Razem z bohaterami jesteśmy i w stolicy, i w podbitych odległych prowincjach. Poznajemy luksus życia elity i nędzę egzystencji biedoty. Obserwujemy życie ludzi pozornie wolnych, których los zależy od kaprysu władcy, i życie niewolników przywiezionych z podbitych krajów, są wśród nich i ludzie prości z ubogich rodzin, i ludzie wykształceni z zamożnych środowisk. Widzimy upadek moralny jednych i drugich, spiski, intrygi, knowania. Wśród senatorów i trybunów coraz mniej jest ludzi prawych, coraz więcej pochlebców i oportunistów gotowych zdradzić przyjaciela dla własnych korzyści. Na naszych oczach Imperium zmierza do upadku, na naszych także oczach rodzi się chrześcijaństwo. Sprawujący władzę w Rzymie Gajusz już od dawna żywił urazę do rodziny Gallio, czekał tylko sposobnej chwili, by zemścić się na senatorze Marku Lukanie za jego ostre wystąpienia w senacie, za krytykę władcy, upokorzyć jego syna Marcellusa, uwieść jego córkę Lucję, która odrzuciła zaloty. Pewnego dnia Marcellus w czasie uczty naraził się Gajuszowi, wybuchnął śmiechem w czasie odczytywania napuszonego panegiryku na jego cześć; co prawda, Gajusz był zupełnie pijany i sam tego nie zauważył, ale prędko mu o tym doniesiono. Już następnego dnia młody trybun otrzymał rozkaz stawienia się w pretorii. Mianowano go komendantem rzymskiego garnizonu w Minoi, ten fort przy Gazie był niebezpieczną placówką, niewielu stamtąd wracało, zadaniem żołnierzy było ochraniać przed Beduinami karawany zmierzające po sól do Morza Martwego. Zatem, ten rozkaz oznaczał banicję. Marcellus, mimo młodego wieku i braku doświadczenia, prędko przywrócił w forcie żołnierską dyscyplinę, karność i ład. Zaprzyjaźnił się nawet z nieprzychylnym mu początkowo dotychczasowym komendantem, Paulusem, (do ukochanej Diany, rodziców i siostry pisywał listy). Zbliżało się żydowskie święto Paschy, dlatego oddział z Minoi został wysłany do Jerozolimy, by pilnować porządku, jako że do świątyni przybywali liczni pielgrzymi. Od tej chwili często patrzymy na wydarzenia oczyma dwóch pogan: Rzymianina Marcellusa oraz jego niewolnika – Greka Demetriusza, który znalazł się w tłumie ludzi witających jakiegoś Żyda wjeżdżającego do Jerozolimy na białym kudłatym ośle. Tego młodego urodziwego Żyda ludzie nazywali Mesjaszem, witali jak króla. Natomiast On sam sprawiał wrażenie człowieka samotnego. „Wybraniec ludu nie przyozdobił się żadnymi insygniami monarszego dostojeństwa. Miał na sobie najzwyklejszy brunatny płaszcz [...]. Nie, nie wyglądał na przywódcę zdolnego podżegać tłum do zuchwałych czynów – myślał Demetriusz – [...] siedział na białym ośle jakby zasmucony tym wybuchem entuzjazmu”. Demetriusz wtedy po raz pierwszy widział Jezusa, czuł, że jest coś niezwykłego w tym człowieku, że dźwiga on jakieś „brzemię troski cięższej nad ludzką miarę”. W pewnym momencie Jezus spojrzał w jego stronę, był jedynym milczącym w tym zgiełkliwym tłumie. „Demetriusz poczuł się w niepojęty sposób uchwycony przez jakąś siłę, która niemal fizycznie nim zawładnęła”. „[...] to ktoś ważniejszy od króla” – powiedział do znajomego Ateńczyka. Od tego momentu młody Koryntczyk będzie stale myślał o Jezusie. W kilka dni później dowiedział się, że Nazareńczyk został aresztowany w starym ogrodzie oliwnym, oskarżony o zdradę stanu, że być może jeszcze w tej chwili trwa nad nim sąd. Pobiegł do insuli prokuratora, rozprawa trwała. Był tam również Marcellus z żołnierzami. Jezus został skazany na śmierć przez ukrzyżowanie – Piłat wydał taki wyrok, mimo że nie znalazł w nim winy, bo rozjuszony tłum domagał się tego, tego chciał przede wszystkim Sanhedryn. Z czasem Demetriusz dotrze do Jego wyznawców, sam stanie się chrześcijaninem, następnie zacznie głosić Ewangelię. Wszystko to będzie się działo w sytuacji zagrożenia życia, przeróżnych niebezpieczeństw, ukrywania się, brawurowych ucieczek przed ścigającymi go pretorianami (wśród nich jest okrutny trybun Kwintus nienawidzący zarówno Demetriusza, jak i Marcellusa). Ci dwaj młodzi mężczyźni, niewolnik i jego pan, będą pozostawać w przyjaźni i wzajemnie sobie pomagać. Marcellus dowodzący oddziałem z Minoi doprowadził Jezusa na miejsce kaźni. Wiedział, że na okrutną śmierć przez ukrzyżowanie został skazany człowiek niewinny, wzdragał się przed wykonaniem tego wyroku, ale wypełnił jednak rozkaz Piłata. Był wstrząśnięty. Wtedy także, czekając, aż Galilejczyk skona, wygrał w kości jego suknię. Potem wiele razy będzie z bólem wyznawał: Ja ukrzyżowałem Jezusa. Po egzekucji był na uczcie u Piłata, wtedy też, nakłoniony przez Paulusa, włożył szatę Jezusa i doznał jakiegoś wstrząsu. Niemal nieprzytomnego i obłąkanego znalazł Demetriusz. Szata będzie towarzyszyła Marcellusowi już do końca życia. Dla otoczenia stało się jasne, że Marcellus jest ciężko chory. Często zadawał rozmówcy pytanie: Byłeś tam? – mając na myśli Golgotę. W takim stanie (z rozkazu Tyberiusza) pod troskliwą opieką wiernego sługi powrócił do Rzymu, następnie ojciec wysłał go do Aten. To właśnie w Atenach Demetriusz pobił trybuna Kwintusa, a potem salwował się ucieczką. Utrzymywał jednak potajemny kontakt ze swoim panem. Natomiast Marcellus z rozkazu Tyberiusza odbył kolejną podróż do Palestyny. Miał zebrać jak najwięcej wiadomości o ukrzyżowanym Galilejczyku. I rzeczywiście tak było. Jednak Marcellus, udając kupca i korzystając ze wskazówek i kontaktów Demetriusa, szukał przede wszystkim chrześcijan, którzy by mogli opowiedzieć mu jak najwięcej o Mesjaszu. Szukał, bo uwierzył. Marcellus ustami wyznał i w sercu swoim uwierzył, że Jezus jest Panem i że Bóg Go wskrzesił z martwych (por. Rz 10, 9). Do Rzymu Marcellus powrócił jako chrześcijanin. Nie zaparł się Jezusa przed cesarzem (to już był Kaligula), jego niedawno poślubiona żona, Diana, również to publicznie wyznała. Oboje zostali skazani na śmierć. Jezusową szatę, którą Marcellus cały czas miał przy sobie, Diana w ostatniej chwili podała staremu słudze, by ten oddał ją Wielkiemu Rybakowi, tzn. Piotrowi.
Źródło: Lloyd c. Douglas, Szata, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 2014.
Polecam, Maria Studencka
|
|
Św. Jan od Krzyża OCD (1542 – 1591)
14 grudnia wspominać będziemy św. Jana od Krzyża, odnowiciela karmelitów i założyciela wywodzącego się z nich Zakonu Braci Bosych Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel (karmelici bosi, 1580 r.), prezbitera i doktora Kościoła. Żył zaledwie 49 lat, ale wielkie są jego zasługi, skoro nadano mu bardzo rzadko przyznawany tytuł doktora Kościoła. Ogłaszający to papież Pius XI napisał w bulli: „Św. Jan od Krzyża zdobył sobie w ciągu wieków tak wielki autorytet w dziedzinie mistyki, że święci i autorzy piszący o tej nauce, biorą go sobie za mistrza świętości i pobożności. Z jego doktryny i pism, jakby z najczystszego źródła uczuć chrześcijańskich i myśli Kościoła, czerpią zasady dla swoich traktatów duchownych”. Równie wysoko uniwersytetcy uczeni ocenili pierwsze wydanie hiszpańskie dzieł mistrza mistyki w r. 1618: „Ktokolwiek będzie czytał uważnie te dzieła, rozpozna, że autor napisał je pod szczególnym tchnieniem Ducha Bożego i wsparty specjalną łaską Bożą, tak subtelnie rozwija on omawiany temat i tak doskonale objaśnia przy pomocy zaczerpniętych w tym celu racji z Pisma Świętego. Z tego powodu a zwłaszcza dzięki pewności doktryny zawartej w tych pismach i wielkiej użyteczności dla mistrzów i kierowników dusz uważamy, że należy je drukować a czytelnicy powinni je mieć ciągle przed oczyma”. Te natchnione dzieła trzeba czytać w ciszy i w skupieniu. Dobrze jest także poznać okoliczności ich tworzenia, na przykładnwiedzieć to, że natchnione teksty powstały w więzieniu, do którego trafił Jan za to, że z ogromną odwagą i determinacją walczył o odrodzenie moralne życia zakonników, o powrót do przestrzegania surowej zakonnej konstytucji. Natchnione dzieła, pisane w chwilach szczególnie mocno odczuwanej więzi człowieka z Bogiem, pisane „pod dyktando” Ducha Świętego są zapewne trudne w odbiorze dla zwykłego czytelnika, niejasne. Rozumie to Jan od Krzyża i dlatego do niezwykłych strof liryki mistycznej dołącza swoje objaśnienia. Takowymi są opatrzone strofy „Pieśni duchowej”. Wystarczy rzut oka na karty książki, aby się zorientować, że mamy przed oczyma tekst trudny, przeznaczony do kontemplacji, głębokich mistycznych rozważań przywołujących na myśl starotestamentową „Pieśń nad Pieśniami”, bo uczestnikami rozmowy lirycznej są Oblubieniec i Oblubienica, to znaczy dusza ludzka i Syn Boży. Komentarz do na przykład pierwszej strofy liczy 12 drukowanych stron. I sam w sobie jest mistycznym esejem, wywodem teologicznym głęboko zanurzonym w Piśmie Świętym. Ponieważ tego streszczać nie można (wręcz – nie wolno), więc tym razem posłużę się cytatem, żeby w ten sposób zachęcić do czytania dzieł utalentowanego poety mistyka, doktora Kościoła, świętego. Mam również świadomość, że niejeden czytelnik, pomijając sferę religijnej duchowości, odbierze ten tekst jako niezwykle piękną pieśń miłosną o uczuciach, tęsknotach, wyznaniach i doznaniach dwojga zakochanych ludzi, mężczyzny i kobiety. Natomiast „Założenie” autora jest następujące: „Przedmiotem tych strof jest życie wewnętrzne od chwili, gdy dusza zaczyna służyć Bogu aż do osiągnięcia przez nią najwyższej doskonałości czyli zaślubin duchowych. Omawiają więc trzy stopnie przeżyć duchowych albo trzy drogi, przez które przechodzi dusza, zanim przyjdzie do tego szczęśliwego stanu, tj. drogę oczyszczającą, oświecającą i jednoczącą” – i temu poświęcone są kolejne strofy poematu. „Ostatnie zaś opisują stan wiecznej szczęśliwości, którego dusza, będąca już w pełni doskonałości, jedynie pragnie”. Święty Jan od Krzyża: Pieśń duchowa (fragmenty) Pieśń między duszą i oblubieńcem Oblubienica 1. Gdzie się ukryłeś, Umiłowany, i mnieś wśród języków zostawił? Uciekłeś jako jeleń, Gdyś mnie wpierw zranił, Biegłam za Tobą z płaczem, A Tyś się oddalił. 2. Pasterze, którzy podążacie Poprzez ustronia na szczyt wzgórza wyniosłego, Jeżeli kędyś napotkacie Mego nad wszystko Umiłowanego, Powiedzcie, że schnę, mdleję, umieram dla Niego! 3. Szukając mojej miłości, Pójdę przez góry i rozłogi. Nie zerwę kwiatów, Przed dzikim zwierzem nie uczuję trwogi, Przejdę przez szyk obronny i graniczne progi! 4. Zagaje i puszcze Rękami Oblubieńca mego zasadzone, O łąki pełne zieleni, Kwiatami ozdobione, Powiedzcie, czy przeszedł wśród was w którą stronę? Odpowiedź stworzeń 5. Rzucając wdzięków tysiące Przebiegnął szybko wskroś boru cichego, A jedno tylko spojrzenie I blas Jego postaci, Okrył je szatą piękna czarownego. Oblubienica 6. Ach! I któż uleczyć mnie może! Ukaż mi się już prawdziwie, bez cienia! I nie chciej więcej wysyłać już do mnie Tylko zwiastunów, Którzy nie zaspokoją mojego pragnienia. 7. Te dzieła co się wokół przesuwają Niosą mi pieśń o Twojej czarownej piękności. I coraz głębiej duszę rozdzierają Tak, że niemal umieram, Gdy mi szepcą o Twoich tajemnic wielkości. [...] 9. Dlaczego, gdy rozdarłeś miłością Me serce, nie dasz balsamu tej ranie? I gdyś mnie porwał, Czemuś mnie znowu zostawił? I nie bierzesz zdobyczy w swoje posiadanie? 10. Ugaś te ognie rozpalone, Bo nikt tego prócz Ciebie uczynić nie może, I niech Cię ujrzą me oczy Boś Ty jest dla nich jak zorze I tylko w Ciebie patrzeć chcą o Boże. [...] 13. Odwróć się Miły, Wychodzę z mego istnienia! Oblubieniec Zawróć gołąbko, Bo jeleń zraniony Na wzgórzu wyłania się z cienia Na powiew twego lotu, szuka orzeźwienia. [...] Oblubienica 36. Radujmy się sobą, mój Miły, Chodźmy przejrzeć się w Twojej piękności Na górę i na pagórek, Gdzie rozlewają się wody przejrzyste. I wejdźmy w puszcz ostępy cieniste. [...]
Święty Jan od Krzyża, Pieśń duchowa, [w:] tegoż, Dzieła, tom II, Wydawnictwo O.O. Karmelitów Bosych, Kraków 1975. IMPRIMI POTEST o. Konstanty Patecki OCD, prowincjał. Warszawa 1974. Piotrowice, 9 grudnia 2020, czas pandemii. Polecam, Maria Studencka
|
|
Rób to, co kochasz, z pożytkiem dla innych
„Gdy strach nie pozwala funkcjonować normalnie, przestaje być konstruktywny”. Strach – to było porażające doznanie małżonków, pastora i pielęgniarki, kiedy urodziło się ich pierwsze dziecko – chłopczyk bez rączek i nóżek. Właściwie wszystkich sfer ludzkiego życia dotyczył ten strach, bali się o dziecko, bali się o siebie. Początkowo ten strach był tak silny, że utrudniał im normalne funkcjonowanie. To najpierw dotknęło rodziców Nicka Vujicica, pochodzących z Serbii mieszkańców Melbourne. Nick urodził się w 1982 roku. Przed rodziną była trudna walka o w miarę normalne życie dziecka, na przykład o to, by chłopiec z czasem mógł uczęszczać do szkoły z dziećmi sprawnymi, by nie był pośmiewiskiem albo obiektem jakiejś bezradnej litości, by z powodu tej niepełnosprawności nie został wyeliminowany ze świata. Z czasem sam Nick zaczął walczyć ze swoim strachem. I stało się tak, że żyje „bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń” i czyni wiele dobrego na rzecz niepełnosprawnych na całym świecie.
W opublikowanej w 2010 r. a prezentowanej dziś książce „Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń!” autor (i główny bohater jednocześnie) tak się przedstawia: „Nazywam się Nick Vujicic i mam dwadzieścia siedem lat. Urodziłem się bez kończyn, ale – na przekór okolicznościom – żyję pełnią życia! Podróżuję po całym świecie, mobilizując miliony napotkanych ludzi do odważnego stawiania czoła przeciwnościom, tak by z wiarą, nadzieją i miłością realizowali marzenia”.
Nick przyznaje, że i jemu (jak wielu z nas) życie wydawało się niesprawiedliwe, że ogarniało go uczucie rezygnacji, że popadał w depresję, że myślał o samobójstwie, że miał żal do Boga. Musiał zmagać się z własnymi ograniczeniami, był izolowany (początkowo nawet nie mógł chodzić do szkoły ze zdrowymi dziećmi). Po latach tak o tym pisał: „Przytłoczeni przeróżnymi problemami tracimy pewność siebie i ogarnia nas uczucie rezygnacji. Znam to aż za dobrze. Jednak w Biblii napisano: ‘Za pełną radość poczytujcie to sobie, ilekroć spadają na was różne doświadczenia’ [por. Jk 1, 2]. To prawda, której uczyłem się przez długie lata. Zapoznając się z moją historią, przekonasz się, że większość życiowych przeciwności to niepowtarzalne okazje do odkrycia naszego prawdziwego powołania. To doświadczenia, które nas kształtują i wyposażają do tego, by wywierać pozytywny wpływ na otaczający świat”.
Tę książkę można czytać jako autobiografię, ale wnikając w tekst, odnosimy wrażenie, że Nick nie eksponuje siebie, nie kreuje się na wielkiego bohatera (chociaż jego zmagania z przeróżnymi barierami są heroiczne), nie chce skupiać uwagi na sobie – Nick chce służyć innym, podpowiadać, że z ograniczeń można uczynić atuty. Nick emanuje życzliwością i empatią. Przekonująco pokazuje, jak niepełnosprawność, to „brzemię”, okazało się „niezwykłym darem, który stwarza wyjątkową płaszczyznę porozumienia z innymi ludźmi, który pozwala [...] okazywać współczucie cierpiącym i pocieszać strapionych”. Nick nie głosi pięknych myśli, Nick wciela je w czyn, pięknie żyje.
„Nie od razu (czytamy) miałem wszystko, czego potrzebowałem – kilku ważnych rzeczy musiałem nauczyć się po drodze. Przekonałem się że do życia bez ograniczeń konieczne są następujące czynniki: wyraźne poczucie celu, niezachwiana nadzieja, wiara w Boga i w Jego nieograniczone możliwości, miłość i samoakceptacja, dewiza ‘postawa to podstawa, odważny duch, gotowość na zmiany, ufne serce, głód okazji, umiejętność oceny ryzyka i poczucie humoru, misja, która pozwala służyć innym” – i tym zagadnieniom poświęcone są kolejne rozdziały książki. I, co również ciekawe (co mnie jakoś szczególnie ujęło), ta książka ma niezwykły walor artystyczny, wyraża się to na przykład w konstrukcji językowo-stylistycznej tytułów: to są sentencje, to są łatwo wpadające w ucho „słowa skrzydlate” (niejeden ze współczesnych „zawodowych pisarzy” mógłby się od Nicka uczyć). A teraz przykłady.
„Jeśli sam nie doświadczasz cudu, bądź cudem dla innych!” – na przykład dla innego w wysokim stopniu niepełnosprawnego (poniżanego, odtrącanego, wykorzystywanego) – i pokaż mu, że bez rąk i nóg można być aktywnym, że można nie czekać biernie na pomoc, ale że można nauczyć się żyć aktywnie: jeździć na deskorolce, uprawiać surfing, grać na instrumencie, odbierać uściski, wygłaszać konferencje, jeździć po świecie, że można mieć rodzinę (żonę i dzieci), że można być szczęśliwym i spełnionym człowiekiem, że stale można pracować nad sobą. Nick nie ma rąk, więc w serdecznej rozmowie z kimś zdruzgotanym czy kochanym nie może położyć ręki na jego ramieniu, żeby dodać otuchy, ale może mówić serdecznie i szczerze, prosto z serca o wartości życia.
Nick szczerze rozmawiał także ze swoimi rodzicami o ich reakcji, o ich szoku, kiedy zobaczyli po raz pierwszy swoje okaleczone dziecko, o trudnym dzieciństwie, o dziecięcych modlitwach do Boga, ale także o ich miłości okazywanej mu na wiele różnych sposobów, o rodzinnej wierze, o wartości każdego życia, o poszukiwaniu sensu życia, wreszcie – o odkryciu własnej wartości. Nick opowiada też o ludziach, dzięki którym w jego życiu (także w ich) dokonywały się ważne przełomy, mówi o tym, że można obdzielić wielu darem z siebie.
W rozdziale „Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń!” czytamy o licznych podróżach, a przede wszystkim o nadziei pokładanej w Bogu, wręcz o tryumfie nadziei nad rozpaczą, o wielkiej sile nadziei, że ona jest katalizatorem zmian, o marzeniach i ich spełnianiu, o tym, że wszystko jest możliwe, o mądrości płynącej z doświadczenia. Nick, ku przestrodze, pisze także o konieczności kontrolowania swoich myśli, o spirali rozpaczy. Nick ma „niezachwianą pewność w sercu”, jednak czasem przeżywa chwile niepokoju czy wręcz strachu (tak zaczęło się jego życie), wie także, iż cierpliwość zawsze jest nagradzana kolejnym z pozoru drobnym osiągnięciem. „Tylu ludzi – pisze Nick – koncentruje się niepotrzebnie na podszytym strachem pytaniu: A co jeśli, zamiast powtarzać sobie raczej: Dlaczego nie. [...] Rozumiem ten tok myślenia. Dorastając, musiałem zmierzyć się z różnymi rodzajami strachu – z lękiem przed odrzuceniem, z poczuciem niższości, z obawą, że będę już zawsze zależny od innych. Nie były to jakieś wyimaginowane problemy – brakowało mi przecież standardowego ‘wyposażenia’. Mama i tata powtarzali mi jednak, że powinienem skupić się nie na tym, czego mi brakuje, lecz na tym, co mam i co mogę stworzyć”. Tak więc strach, jeśli zostanie okiełznany, może być konstruktywny i motywować do działania. I jeszcze jeden, już na zakończenie, cytat z tej niezwykłej opowieści:
„Być może za cud zostanie kiedyś uznane moje życie – wziąwszy pod uwagę, że dotarłem z przesłaniem wiary i inspiracji do tylu milionów ludzi na całym świecie”.
Źródło: Nick Vujicic, Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń!, Wydawca: Aetos Media, Wrocław 2012.
Dziękuję Bogusi za udostępnienie tej książki.
Polecam, Maria Studencka
|
|
Św. Franciszek Ksawery (1506 – 1552)
Apostoł Indii. „Niezwykły człowiek, który został świętym” – czytamy o Franciszku Ksawerym SJ w hagiograficznej antologii abpa Albana Goodiera SJ, ale zastosowany tutaj tytuł wskazujący na jakoby dominującą cechę bohatera brzmi „Nieudacznik”. Zestawienie antonimicznych epitetów: niezwykły – nieudacznik, skłania do uważnej lektury opowiadania o współzałożycielu Towarzystwa Jezusowego zatwierdzonego przez papieża w r. 1540. Tak, Franciszek przyjaźnił się z Ignacym Loyolą (1491 – 1556) i Piotrem Fabrem (1506 – 1546), spędzili sporo czasu we wspólnej celi, więc mieli okazję dyskutować o regule zakonu, który z czasem założyli. Śluby ubóstwa i czystości złożyli, zanim powstał zakon, a dominująca w ich postawach pokora wyrażała się w sentencji: „Ad maiorem Dei gloriam”. Zgodnie z tą dewizą przebiegało także życie Franciszka Ksawerego, dlatego też często rozpoczynał jakieś dzieło, ale go nie doprowadzał do końca, bo był wzywany w inne miejsce, do innych zadań, i robił to z pokorą, bez szemrania, mimo że z tego właśnie powodu był postrzegany jako nieudacznik, który nie spełnia pokładanych w nim nadziei. I tak było w zasadzie od wczesnej młodości. Franciszek urodził się w baskijskiej rodzinie arystokratycznej związanej wtedy z królem Nawarry, wśród krewnych miał ludzi wykształconych, sam, bardzo zdolny, mógł zrobić karierę uniwersytecką, uzyskał tytuł magistra na paryskiej Sorbonie, przez krótki czas nawet wykładał filozofię w kolegium. Jednak nie spełnił oczekiwań rodziny i uczonych promotorów, porzucił świetnie zapowiadającą się karierę dla życia w ubóstwie, dla dobra bliźnich, „ku większej chwale Boga”. Kiedy się przyjrzeć ogromowi zainicjowanych przez Franciszka prac, kontynuowanych nieraz już przez kogo innego, czasem też niszczonych przez kogoś, to nie dziwi, że jego życie „przemawia mocno do ludzi aktywnych i nastawionych na wielkie rezultaty swoich działań, którzy oceniają swoje dzieło na podstawie ceny, jaką za nie zapłacili, i owoców, jakie zebrali”. Jednak abp Goodier zastanawia się, „czy rzeczywiście ta strona życia świętego Franciszka Ksawerego jest tym, co powinno być najbardziej podziwiane [...], czy sam święty Franciszek Ksawery, gdyby mógł z niebios wskazać na to, co było najważniejsze w jego życiu, wybrałby właśnie tak chwalebny obraz samego siebie”. Abp Goodier sugeruje, czytając poniekąd pomiędzy wierszami różnych dokumentów, że ten podziwiany za dokonania i stawiany za wzór aktywności człowiek, mówiąc o sobie, zwróciłby raczej uwagę nie na cechy heroiczne, uwznioślające, lecz na „istnienie tej ułomnej, słabej ludzkiej strony” własnego życia, na czyny i relacje „nieudacznika”. Dla przykładu: miał Franciszek kilku oddanych przyjaciół, „w każdym słowie przez niego napisanym wyraża się jego niezwykła zdolność do przyjaźni”, a jednak „w historii jego życia bez wątpienia wyczuwa się pewne wyizolowanie i samotność”. Czasem, w chwilach wielkiego strapienia, próbował się wyrwać z tej swojej izolacji, wtedy szukał tego jedynego przyjaciela, o którym wiedział, że go nigdy nie zawiedzie. Dodam powtórnie, że w oczach sobie współczesnych, Franciszek „wcale nie odnosił tak wielkich sukcesów, jakie widzimy, spoglądając z oddali na jego życie”. Franciszek Ksawery żył zaledwie 46 lat. Jak wykorzystał ten dany mu czas? Ukończył studia, rozpoczął karierę naukową, w 31 roku życia przyjął święcenia kapłańskie, wspomagał Ignacego Loyolę pracującego nad regułą późniejszego SJ, krótko pracował jako sekretarz ojca generała i był niezwykle przydatny przy tworzeniu nowej konstytucji zgromadzenia, w Bolonii dał się poznać jako świetny kaznodzieja i apostoł. W Portugalii, gdzie przez co najmniej pół roku czekał na flotę płynącą do Indii, ewangelizował więźniów, ofiary inkwizycji. „Ale jego główna praca skierowana była do ludzi bogatych i wpływowych, których życie w dużej mierze pełne było zła, co sprawiało, że stanowili fatalny przykład dla innych. Ich nawrócenie znaczyłoby tak wiele dla świata, którym rządzili. I tu znów Franciszek Ksawery odniósł sukces. Dwór królewski nigdy wcześniej nie spotkał się z takim kaznodzieją. Nie udało się nigdy wcześniej przeprowadzić podobnie wielkiej reformy”. Zakonnik, mimo że tak doskonale się sprawdził jako kaznodzieja, jednak porzucił to zajęcie i w 1541 r. wypłynął do Indii, tego najbardziej pragnął, by tam odnowić i moralnie odrodzić działalność misyjną katolików. Osiadł w Goa, było to „miasto luksusu i niewolników, gdzie Europejczycy rywalizowali z Azjatami w tym, co najgorsze [...]. Księża wiedli bardzo niemoralne życie, każda zakonnica w Goa miała swojego ‘narzeczonego’ – z takimi ludźmi przyszło pracować Franciszkowi Ksaweremu [...]. W taki właśnie chaos religii, przepychu i tyranii został rzucony”. Trudna tu była wszelka posługa misjonarza. Z Portugalii nie otrzymywał oczekiwanego wsparcia, musiał przeciwstawiać się urzędnikom, ich zachłanności, wychodziły na jaw ich niecne uczynki. Zakonnik nie był pokornym mnichem, żądał ochrony i pomocy w pracy, żądał wspomożenia finansowego na wsparcie głodujących neofitów. Miejscowi urzędnicy wysyłali do króla Portugalii oraz do generała zakonu listy ze skargami na misjonarza. I znowu pojawiły się głosy, że ten zakonnik przyniósł wielkie rozczarowanie, ale chyba sam Franciszek „czuł się jeszcze bardziej rozczarowany samym sobą”, bo wydawało mu się, że obrany cel wymyka mu się z rąk, że marne są wyniki jego działalności w tej portugalskiej kolonii. A przecież do historii Kościoła przeszedł właśnie jako apostoł Indii. „Kiedy rozpoczął swoją misję w Indiach, wydawało się, że podąża za nim jak wierny pies to samo poczucie rozczarowania i porażki. Tylko jeden z kilku towarzyszy, których zabrał ze sobą, wytrwał na posterunku wraz z Franciszkiem Ksawerym. Pierwsza i najszerzej zakrojona misja pośród tubylców, gdzie wiara znalazła podatną glebę, została zniweczona przez hordę pogańskich najeźdźców”. To było bolesne doświadczenie, bo dotykało podopiecznych. Jadnak chyba równie mocno bolały go odrzucane prośby o pomoc materialną, intelektualną i duchową dla misji. „Czasem widzimy go bliskiego utraty wszelkiej cierpliwości, kiedy woła o pomoc do uczonych, marnujących swoje życie, zajmujących się tylko swoją karierą naukową na uniwersytetach w Europie”. Działo się tak zwłaszcza wtedy, gdy rzecz dotyczyła kolegium. Z wszystkich dzieł, w jakie się angażował, właśnie Kolegium Świętego Pawła w Goa było „najbliższe jego sercu”, bo „postanowił sam wykształcić w Indiach potrzebnych mu misjonarzy. Chciał, by kształcili się bez żadnych złych wpływów z zewnątrz, w kontakcie z życiem, które ich otaczało – zarówno pogańskim, jak i chrześcijańskim. Franciszek Ksawery postanowił, że wychowa ich z dala od wszelkich wpływów, pod swoim własnym nadzorem. Innymi słowy, kolegium, które przejął i odbudował jak swoje własne, miało dostarczać tubylczych księży i katechetów, niezależnie z jakiej indyjskiej prowincji pochodzili. Aby ludzie tam przebywający mogli wzrastać w tym szczególnym i niepowtarzalnym duchu, niezależnym od jakichkolwiek europejskich wpływów czy zależności, przyjmowano tam jedynie Azjatów czystej krwi”. Niestety, to dzieło Franciszka Ksawerego zostało zniszczone podczas jego pobytu w Japonii. Miejscowi studenci zostali wyrzuceni z uczelni, zaczęto przyjmować tylko Europejczyków. Dziś w tym miejscu w Goa są tylko ruiny. Franciszek pisał listy do swojego następcy w Goa, rektora kolegium. Jednak ten chyba nigdy nie odpowiedział na prośbę Franciszka: „Napisz do mnie i opowiedz mi o Twoim życiu duchowym. Jeśli to zrobisz, zrzucisz z mego serca ogromny ciężar”. A Franciszek Ksawery umarł w czasie kolejnej podróży, umarł osamotniony w śmierci, „jak osamotniony był przez większość swojego życia”.
Źródło: Abp Alban Goodier SJ, Nieudacznik, w: Historie świętych grzeszników, tegoż,Wydawnictwo AA, Kraków 2012. Czas pandemii, wypożyczalnia czynna, 26 listopada 2020 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
„Cztery rzeczy są, które nie mogą być skryte:
Miłość, ból i nienawiść, pieniądze obfite”. „Suknię Dejaniry” Zofii Kossak można czytać jako powieść historyczną z czasów Władysława IV (panował w latach 1632 – 1648). A pierwszym wyzwaniem młodego monarchy była wojna z Moskwą. Wojska moskiewskie oblegały Smoleńsk, w kraju (w Koronie i na Litwie) przygotowania do wyprawy toczyły się niemrawo, „wyprawa moskiewska opóźniała się [także] z winy impedimentów stawianych przez sejm” – posłowie wymyślali coraz to nowe przeszkody. Smoleńsk czakał na odsiecz. Na tę wyprawę wojenną szykowali się również dwaj wnukowie głębockiego kasztelana: Kazimierz i Konstanty Korsakowie, pomniejsza szlachta a także niektórzy chłopi pańszczyźniani. W świecie przedstawionym powieści postacie i wydarzenia historyczne występują na takich samych prawach jak bohaterowie wymyśleni przez autorkę, ich losy się łączą. Historyzm tego dzieła jest również zakodowany w dynamicznych opisach batalistycznych i w opisach statycznych przestrzeni zamkniętej zabudowań dworskich i nędznych chłopskich siedlisk, w opisach wojskowego rynsztunku i narzędzi pracy, w mentalności i obyczajach, wreszcie w archaizmach językowych, że wymienię chciaż dwa przykłady: sędzic – to syn sędziego, starościc – to syn starosty. Auktorialny narrator (jak to bywa w klasycznym utworze epickim) wie wszystko, zatem opowiada zdarzenia, ujawnia przed czytelnikiem dylematy moralne bohaterów, zna ich najskrytsze tajemnice, marzenia, wewnętrzne zmagania z przywarami, toczącą się w sumieniu walkę, czyny heroiczne i czyny naganne. Narrator wszechwiedzący jest nawet tam, gdzie żadnego świadka spośród ludzi nie było. I to właśnie rozważania o kondycji moralnej człowieka są najważniejsze w tej powieści, mają charakter uniwersalny, a realistycznie przedstawione zdarzenia z konkretnego miejsca i czasu są ich ilustracją. Autorka daje czytelnikowi pod rozwagę taką kwestię: Czy człowiek z krwi i kości ulegający namiętnościom, popadający w konflikty może myśleć o świętości? Czy żeby zostać świętym, by zostać zbawionym, trzeba w życiu doczesnym wyrzec się wszystkiego? Pewnego dnia w głębockim dworze aktorzy wędrownej trupy teatralnej śpiewali o ludzkich namiętnościach, zapowiadając poniekąd nadchodzący dramat. Spektakl został przerwany, bo śmiertelnie zaniemógł sparaliżowany od lat stary kasztelan. „Miłość, ból i nienawiść, pieniądze obfite” skomplikowały życie dwóch braci stryjecznych i wielu innych osób zarówno z rodziny Korsaków, jak i należących do nich chłopów pańszczyźnianych, bo pewnie nigdy nie dzieje się tak, że nieporozumienia między dwoma ludźmi nie oddziałują na innych, że to tylko ich sprawa. Głównymi bohaterami rodzinnej tragedii są: bracia stryjeczni Konstanty i Kazimierz Korsakowie, Beata Żukówna – narzeczona Kazimierza, Syruć – chłopski syn. Konstanty Korsak, syn Gabriela, pisarza i sędziego połockiego, nie posiadał żadnego majątku, gdyż jego ojciec „utracił całą substancję, procesując się uparcie z możniejszymi odeń Radziwiłłami. Umarł w takim uciśnieniu, że obie córki musiały pójść do klasztoru, Konstanty zaś przebywał u stryja jakoby na łasce. Mierziło go, że i stryj, i Kaźmierz mogą się słusznie uważać za dobroczyńców biednego krewniaka, i na sam dźwięk słowa dobroczyńca wściekłość podnosiła mu włosy na głowie. Przyjechał do Głębokiego, sądząc, że zabawi kilka dni, otrzyma od stryja obiecany ekwipunek i natychmiast ruszy do chorągwi królewskiej”. Tu, w majątku, poznał Beatę. „Narzeczona Kaźmierza! Szczęśliwy brat miał ją osiągnąć bez trudu, bez niczyjego sprzeciwu. Ot, rodzice jedni i drudzy uradzili przed laty i tak ma być. Nikt już tego nie odmieni. Kaźmierzowa ta dziewka jędrna, wspaniała, pełna żaru. Kaźmierzowa jej krasa, jej zuchwałe, kuszące oczy, swawolne prześmiechy, przegięcia kibici, Kaźmierzowe, Kaźmierzowe!... Nie Konstantego, choć zamiłował ją namiętnie od pierwszego zobaczenia. Cóż kogo jego uczucia obchodzą? Któż się z nim liczy w ogóle? Kto się o niego troszczy? A przecież nie jest wcale gorszy niźli Kaźmierz”. A Beata? Może i wolałaby Konstantego, ale to był hołysz, a ona wolała być panią, bywać w świecie, bawić się, więc trwała przy narzeczonym. Kazimierz kochał i szanował narzeczoną, nigdy nie pozwolił sobie na żaden namiętny gest czy żarliwe słowo. Był młodzieńcem poważnym, wrażliwym, odważnym i honorowym, sporo czasu spędzał na dysputach z dworskim kapelanem, jezuitą, ojcem Podolcem. Wielkie wrażenie zrobił na nim brzybyły tutaj na krótko o. Andrzej Bobola SJ. To dzięki niemu Kazimierz lepiej widział ludzką nędzę, niedolę pańszczyźnianych chłopów, jednak niewiele dla nich robił. Na przykład dręczyło go sumienie, że u zarządzającego włościami komisarza Biesa Korolki nie wyprosił dla Syrucia zgody na opuszczenie majątku (za to wstawiennictwo został zmierzony przez komisarza spojrzeniem pełnym wyższości). Syruć, „dorodny jasnowłosy pachoł”, psiarczyk, niecierpliwie czekał, aż matka uszyje dla niego sukmnanę. Ta nowa kapota otwierała przed nim pewne perspektywy: już nie musiał się obawiać, że zostanie wyrzucony z psiarni z powodu bardzo już zniszczonego odzienia. Marzył też, że dzięki tej sukmanie zaciągnie się do wojska, a za zasługi może nawet wolność uzyska. W tej sukmanie wyruszył też na wojnę jako sługa Kazimierza. Pod Smoleńskiem rozegrała się także tragedia rodzinna: Konstanty celowo strzelił prosto w serce Kazimierza, pozostawił jego ciało w lesie. Do Głębokiego powrócił pewny, że brat stryjeczny nie żyje. Z powodu szalejącej wtedy zarazy zmarli stryj (starosta sochaczewski, ojciec Kazimierza) i jego żona, Małgorzata. Konstanty odziedziczył majątek, po krótkiej żałobie ożenił się z Beatą. O zbrodni, którą popełnił, nie powiedział nikomu, nawet księdzu na spowiedzi. Jednak sumienie nie dawało mu spokoju, bardzo pragnął przebaczenia, nie był szczęśliwy, nie spełniał oczekiwań Beaty. Beata chciała bywać w świecie, więc małżonkowie na kilka lat wyjechali do Wilna. Natomiast ciężko postrzelony Kazimierz jednak przeżył. Właściwie ocalał dzięki tej chłopskiej sukmanie Syrucia. Gdy pod Smoleńskiem obóz został zaatakowany przez Moskali, Kazimierz w zamieszaniu, w ciemnościach włożył tę właśnie sukmanę. Potem nieprzytomnego w puszczy znalazła stara kobieta, a sądząc, że jest chłopem, zaopiekowała się nim. Po jej śmierci Kazimierz w tej Syruciowej sukmanie powrócił do Głębokiego (Syruć zginął pod Smoleńskiem). Nikt z ludzi go tu nie poznał, tak bardzo był zmieniony, tylko stary groźny pies łasił się do niego. Pan Korolko potraktował go jako zbiega z innego majątku, wymierzył mu straszliwą karę cielesną, zatrudnił w majątku, zmusił do ożenku. Kazimierz widywał i brata, i Beatę, i ich synka Kazimierza. Znosił z pokorą swój los, cierpiał jak inni chłopi pod surowymi rządami komisarza. Prości ludzie mieli go za głupka, ale z czasem zaczęli go traktować niemal jak świętego. Kazimierz zmarł pewnej ostrej zimy, bo przemarzł w czasie polowania, nie zszedł z wyznaczonego stanowiska, czekał na myśliwych, ale polowanie się nie odbyło. Jednak przed śmiercią wyjawił księdzu, kim naprawdę jest, nie zdradził tylko, że to brat stryjeczny do niego strzelił. Konstanty i Beata, każde niezależnie od drugiego, chcieli sprawdzić, czy ten dziwny chłop to na pewno Kazimierz, chcieli zobaczyć ciało zmarłego. Konstanty zobaczyłby bliznę po postrzale, a Beata rozpoznałaby go po znamieniu na skroni. Niestety, spóźnili się, było już po pogrzebie. Oboje pozostali z wyrzutami sumienia. „Suknią Dejaniry – czytamy w rekomendacji tej powieści – jest chłopska sukmana, którą w bitwie pod Smoleńskiem wdział Kazimierz Korsak [...]. Mimo osobistego przekonania, że ofiara starościca była dobrowolna, że nosiła znamiona świętości, mimo przekonania o wielkich wartościach duchowych swego bohatera, autorka nie stara się przekonać nas o nich przez wgląd bezpośredni w duszę bohatera i przez ujawnienie mechanizmu i pobudek jego postępowania. Takie stanowisko nadaje książce soczystość, barwność, i wielowymiarowość. Autorka, ukazując nam ową postać świątobliwą i heroiczną w rysach tak bardzo ludzkich, zrobiła dla zbliżenia nas do zagadnienia świętości na pewno więcej niż wielu pobożnych pisarzy, którzy, gdy chcą pokazać nam świętego, pokazują ludzki cień zamiast człowieka z krwi i kości”.
Źródło: Zofia Kossak, Suknia Dejaniry, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 2016. Piotrowice, czas pandemii, 17 listopada 2020 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
Władysław Warneńczyk, król Polski w latach 1434 – 1444
Pierworodny syn Jagiełły i jego czwartej żony, Zofii Holszańskiej, został królem Polski niedługo po śmierci ojca, mając zaledwie 10 lat, w dziejach Polski to Władysław III (po Łokietku i Jagielle) Warneńczyk (ten przydomek pochodzi od miejsca bitwy chrześcijan z Turkami pod Warną, gdzie zginął zaledwie 20-letni wtedy król). Przez cztery ostatnie lata swego krótkiego życia panował również na Węgrzech. I to właśnie Węgrom szedł w sukurs do walki z mahometanami na zachodnim wybrzeżu Morza Czarnego. Opublikowany w 1939 r. utwór „Warna” Zofia Kossak nazwała „szkicem powieściowym”, bo też na tle monumentalnych „Krzyżowców” czy „Bez oręża” i „Króla trędowatego” to dzieło na pierwszy rzut oka zdaje się być mniej znaczące w twórczości pisarki, którą już w okresie międzywojennym porównywano z Józefem Ignacym Kraszewskim i Henrykiem Sienkiewiczem. Jaki cel przyświecał autorce, że właśnie Władysława Warneńczyka wybrała na bohatera realistycznej powieści historycznej? Było tych zamierzeń kilka: pierwsze – przypomnieć (zwłaszcza młodzieży polskiej) „niesłusznie zapomnianą postać ostatniego krzyżowca”; drugie – polemizować z obciążającą jego pamięć fałszywą legendą „jakoby złamał przysięgę, przy czym śmierć jego miała być wyrokiem Bożym, piętnującym zbrodnię”; trzecie – zdemaskować tajniki ówczesnej gry politycznej, wykorzystując najnowsze badania historyków, pamiętając jednocześnie o tym, że „polityka nigdy nie odbywa się w moralnej próżni” (Paweł Jasienica: „Polska Jagiellonów”, PIW, Warszawa 1979, s. 137); czwarte – oczyścić narodowe dzieje z absurdalnych „ciekawostek” na temat Warneńczyka, bo nie mają nic wspólnego z prawdą historyczną; piąte – przywrócić dobre imię temu królowi. 25 lipca 1434 r. odbyła się koronacja Władysława III Jagiellończyka na króla Polski, w imieniu niespełna 10-letniego władcy rządziła rada królewska, to właśnie w tym gremium toczyła się prawdziwa walka polityczna o wpływy, także o oddziaływanie na króla-dziecko oraz na bardzo młodą jeszcze królową matkę – Sonkę, wdowę po Jagielle. Najważniejszą rolę (co do tego historycy są zgodni) odgrywał biskup krakowski, Zbigniew Oleśnicki – był opiekunem Władysława (także młodszego o dwa lata królewicza Kazimierza) i nie zaprzestał tej działalności nawet po ogłoszeniu pełnoletności króla, kiedy ten ukończył 15 lat. Komu młodziutki król mógł naprawdę zaufać, komu powierzyć swoje tajemnice, przed kim ujawnić plany, do kogo się odwołać, gdzie szukać wzorca postawy i autorytetu? Tego rodzaju rozważania autorka przedstawia w monologach wewnętrznych oraz w dialogach Władysława z jednym tylko człowiekiem – z przyjacielem Jaśkiem Korsakiem, a dzieje się to podczas podróży na Węgry, gdzie Władysław także ma zasiąść na tronie. Jest rok 1440, trwa jeszcze zima, orszak królewski zmierza z Krakowa w stronę granicy, do Czorsztyna królowi towarzyszy brat Kazimierz, który następnie wyruszy na Litwę, by tam rozpocząć panowanie jako wielki ksiąźę. Jest, oczywiście, bp Zbigniew Oleśnicki, jest królowa Sonka, Jan z Tęczyna i wielu innych dostojników, jest również poselstwo węgierskie. I jedyny przyjaciel, rówieśnik króla – Jaśko Korczak. Orszak napotykał wymarłe wsie, wynędzniałych ludzi żebrzących o wsparcie, w kraju panował głód. Król, „którego młodzieńcze serce pełne było współczucia”, rozdawał jałmużnę z zasobów przeznaczonych na godny wjazd do Węgier (a pieniądze te były pożyczone od bpa Oleśnickiego, bo skarb państwa był pusty). Na to rozdawnictwo sarkali: podskarbi – Mikołaj z Brzezia, królowa Sonka, królewicz Kazimierz. Król był markotny, nie chciał wyjeżdżać z kraju, nie chciał korony węgierskiej, nie chciał również ożenku z królową Elżbietą, wdową po królu Albrechcie, jednak uległ perswazjom Oleśnickiego. A biskup widział w tym mariażu wzmocnienie dla młodej dynastii Jagiellonów, wszak Elżbieta jest córką zmarłego Zygmunta Luksemburga, cesarza niemieckiego. Z tej wyprawy dla młodocianego króla ważna była walka z Turkami. A jaki był Oleśnicki, ten wpływowy polityk? „Odzywał się rzadko, a gdy mówił, głos jego miał podźwięk stali. Ze stali też raczej, niż z ciała zdał się wykuty ten człowiek, mądry, przewidujący, zawzięty, bezwzględnie w słuszność swojego zdania wierzący. Na drogach Polski był jak słup kamienny, nienawidzony przez jednych, uwielbiany przez drugich”. A król zawdzięczał mu bardzo wiele, jednak od jego zwierzchnictwa rad by się uwolnić. Tylko przyjaciel Jaśko Korczak zdaje się wiedział, że wzorem do naśladowania dla Władysława była pierwsza żona Jagiełły – Jadwiga, zatem nie ojciec, nie matka, nie bp Oleśnicki, nie stryj Witold. Władysław myślał o wielkich krucjatach, o wyprawach w obronie chrześcijaństwa, o krucjacie w obronie Grobu Świętego, o niedoli polskiego ludu. Teraz, jadąc na Węgry, chciał jak najwięcej dowiedzieć się o ludziach, nad którymi miał panować, o zagrożeniu ze strony Turków, stąd rozmawiał z biskupem z Eger. Ze strony węgierskiej wodzem wyprawy przeciw mahometanom miał być Jan Hunyady. Jeszcze w Czorsztynie król dowiedział się, że na Węgrzech sytuacja uległa zmianie. Donieśli o tym Sędziwój z Ostroroga i pan z Koniecpola, którzy w Budzie mieli czekać na króla. Otóż, królowa Elżbieta urodziła syna i ogłosiła go królem, zerwała układy z Polską, ze skarbca jeden z jej popleczników wykradł koronę św. Śzczepana, by ukoronować niemowlę Władysława Pogrobowca. Zagrożenie ze strony Turków w obliczu wojny domowej stało się tym groźniejsze. Król Władysław jednak pojechał na Węgry, został ukoronowany, podjął walkę z Turkami. Na początku tej wyprawy w czasie polowania z sokołami zginął serdeczny przyjaciel Władysława – Jaszko Korczak. Z ojczyzny docierały niepokojące wieści o niesnaskach, od wyjazdu króla minęły już prawie trzy lata, panowie z Polski przyjechali, by nakłonić władcę do powrotu, ale na Węgrzech działo się nie lepiej, umarła królowa Elżbieta, cesarz Fryderyk ponawiał próby odzyskania korony dla Władysława Pogrobowca, coraz częściej Turcy zapuszczali swoje zagony. Zbliżał się czas generalnej rozprawy z sułtanem. Jest rok 1443. Zbrojna wyprawa przeciwko Turcji rozpoczęła się w październiku. Złożyły się na nią zwycięska bitwa pod Aleksinac, zajęcie Sofii, rozgromienie Turków pod Zlatnicą, znaczące zwycięstwo w wąwozie Kunowica. To wszystko działo się zimą 1443/44. Straty w połączonych siłach chrześcijańskich były wielkie, ale zwycięstwa tak znaczne, że Turcy zabiegali o zawarcie pokoju na warunkach bardzo korzystnych dla Węgrów. Zawarcie 10-letniego rozejmu miało nastąpić w Szegedynie, w czerwcu 1444 r. Jednak dla króla Władysława zawarcie pokoju z Turkami było przymusem, przymusem dręcząco bolesnym. Planował przecież krucjatę, próbował pozyskać dla tej misji przychylność i współudział państw chrześcijańskich. To się nie udało. W trakcie wystąpienia tureckiego posła nagle wszystko znowu się zmieniło. Przybył kardynał Cesarini z wieściami, że był w Wiedniu, że dla krucjaty pozyskał cesarza, że flota wenecka i burgundzka już płyną w stronę Hellespontu. Król usłyszał najstraszniejszy zarzut: „Miłościwy panie! Wy... Wy... paktujecie z poganem?!” Kardynał argumentował: „Od dwustu lat nie było sposobniejszej chwili dla przegnania Turków z Europy! [...] Król szeptał bezsilnie: Gorze mi, gorze!” Potem wypadki potoczyły się szybko, wojska sojusznicze pod wodzą króla i Hunyady’ego rozpoczęły krucjatę, odnosiły nawet zwycięstwa, jednak sojusznicy w decydującym momencie zawiedli, flota wenecka nie zablokowała Turków, wojska sojusznicze zostały osaczone. Tu powieściowy opis batalistyczny jest mistrzowski. Król daje przykład waleczności, zapału, heroizmu, odwagi... A jednak właśnie w tej bitwie król Władysław zginął, kiedy został „otoczony, odcięty, osaczony, zamknięty w ciasnym kole wrogów”, janczar chodża Chyzr-al odrąbał mu głowę i z wrzaskiem tryumfu podniósł ją w górę. Zofia Kossak kończy ten opis nawiązaniem do Biblii: „...Jak głowa Jana Chrzciciela, jeno nie na misie uniesiona, a na włóczni [...]. Lud bułgarski do dziś dnia nazywa miejsce walki polem Kesik-Basz. – Uciętej głowy...” Warto też dodać – pisze Zofia Kossak w zakończeniu – „że żadne ze źródeł tureckich o złamaniu traktatu nie mówi”, a legendę o tym, jakoby król przeżył i musiał się ukrywać należy między bajki włożyć.
Źródło: Zofia Kossak, Warna, Instytut Edukacji Narodowej, Lublin 2019. Polecam, Maria Studencka Piotrowice, 2 listopada 2020 r., czas pandemii.
|
|
Ojciec Święty Jan Paweł II (1978 – 2005)
André Frossard (1915 – 1995), francuski dziennikarz, pisarz i filozof katolicki, do dwudziestego roku życia był ateistą, a późniejsze wierne trwanie przy Bogu we wspólnocie Kościoła katolickiego wyrażało się m. in. w dziennikarskich wywiadach i w książkach o wierze, o filozofii katolickiej. Są wśród tych publikacji także dysputy z Janem Pawłem II, jak ta prezentowana dziś: „Nie lękajcie się!” Rozmowy z Janem Pawłem II. A. Frossard obserwował ten pontyfikat od samego początku. To, że na papieża został wybrany Polak, zaskoczyło go tak, jak niegdyś jego własne nawrócenie, nie potrafił poprawnie wymówić nazwiska kardynała, który 16 października 1978 r. został wybrany na biskupa Rzymu, ale na zawsze zapamiętał ten wypowiedziany wtedy po raz pierwszy papieski imperatyw: Nie lękajcie się! – zaczerpnięty z Pisma Świętego, powtórzony 22 października w czasie Mszy Świętej pontyfikalnej, później wiele, wiele razy przywoływany, także w czasie pielgrzymek do Ojczyzny. Cytowana perykopa w Biblii występuje wiele razy, ale chyba większość z nas w tym kontekście myśli o Jezusie idącym po wodzie w stronę Piotrowej łodzi (por. Mt 14, 22-33) Wtedy, na placu św. Piotra, dziennikarz odczuł, że dzieje się coś zupełnie niezwykłego. „Dowiedzieliśmy się, że przyszedł z Polski. Ale ja odniosłem raczej wrażenie, że pozostawiając swoje sieci na brzegu jeziora, przyszedł wprost z Galilei, krok w krok za apostołem Piotrem. Nigdy nie czułem się tak blisko Ewangelii. [...] Ani dla zdumionego tłumu na placu, z twarzami uniesionymi ku innemu światłu, ani dla moich płaczących sąsiadów, ani dla mnie nie było wątpliwości: chrześcijaństwo miało się na nowo rozpocząć, raz jeszcze wstawało z grobu, zdaniem świata już na zawsze opieczętowanego. Ten papież będzie papieżem odnowy chrześcijańskiej, a nadzieja, która od nas uciekła, razem z nim miała z powrotem pojawić się wśród nas”. To będzie papież „z rodu pierwszych apostołów” – zrozumiał wtedy A. Frossard. Pewnego dnia, rozmawiając z A. Frossardem, Jan Paweł II powiedział: „Niech mi Pan stawia pytania”. I tak zrodziła się ta książka. A rozpoczyna ją rozdział zatytułowany „Osoba”. Następne rozdziały dotyczą spraw wiary, moralności, roli Kościoła, spraw całego ówczesnego świata; książka kończy się rozdziałem „Zamach”, zatem, obejmuje zaledwie pierwsze niespełna trzy lata pontyfikatu, ale dotyka zagadnień, którymi Papież zajmował się wcześniej jako zwykły ksiądz, jako wykładowca akademicki, jako biskup. Dziennikarz zadaje pytania tak, aby ujawnić cechy osobowości Papieża, odsłonić jego niezwykłą charyzmę, aby pokazać, że „właściwość wskrzeszania słów jest przywilejem poetów, wielkich mistyków i oczywiście apostołów Chrystusowych, tych wysłańców Słowa”, wreszcie aby wniknąć nieco w „Dar i Tajemnicę” posługi kapłańskiej tego duchownego (wielkie litry w tych dwóch rzeczownikach zastosował Jan Paweł II w książce napisanej z okazji 50-lecia własnego kapłaństwa). Skąd ta dociekliwość w odsłanianiu Osoby? Otóż, Jan Paweł II obszernie i ochotnie odpowiadał na najtrudniejsze nawet pytania, a przy tych dotyczących jego osoby był jakiś powściągliwy, no bo przecież nie chciał eksponować siebie, lecz Chrystusowy Kościół. Zatem, Papież jednak opowiedział o sobie, o wydarzeniach, które miały wpływ na kształtowanie jego charakteru, mentalności, na dokonywane wybory. Warto pamiętać, że to jedna z pierwszych takich obszernych publikacji. Zapisane tu wypowiedzi Jana Pawła II będą wielokrotnie cytowane w późniejszych książkach. Jedno z najczęściej zadawanych pytań dotyczyło powołania, i w tej rozmowie również wybrzmiało. Jan Paweł II tak odpowiada: „W okresie kończenia szkoły średniej i rozpoczynania studiów wyższych różne osoby z mojego otoczenia myślały, że wybiorę powołanie kapłańskie. Natomiast ja sam w tym okresie urobiłem sobie przekonanie, że powinienem pozostać świeckim chrześcijaninem. [...] Myśl o kapłaństwie raczej dość zdecydowanie odsuwałem”. A potem nastał czas fascynacji sztuką, aktorstwem, występów w Teatrze Rapsodycznym... „Z tym też okresem – wspomina Papież – łączy się zasadnicza decyzja w sprawie mojego powołania. Stało się dla mnie jasne, że Chrystus powołuje mnie do kapłaństwa. Nie było to dla mnie jasne w chwili zdawania matury – stało się jasne stopniowo w okresie pomiędzy śmiercią mojego Ojca (luty 1941) a jesienią 1942 r. W tym samym okresie, pracując fizycznie, równocześnie kontynuowałem – na tyle, na ile było to możliwe w warunkach terroru okupacyjnego – moje zamiłowania związane z literaturą, nade wszystko zaś z literaturą dramatyczną. Świadomość powołania kapłańskiego ukształtowała się pośród tego wszystkiego jako fakt wewnętrzny, całkowicie dla mnie przejrzysty i jednoznaczny. Zdawałem sobie sprawę z tego, od czego odchodzę, jak też i z tego, ku czemu mam dążyć, nie oglądając się wstecz”. I tu pada pytanie o miłość ludzką, zwłaszcza gdy ma się przed oczyma obraz Jana Pawła II tulącego w ramionach dziecko, a to widywaliśmy często. „Odpowiem krótko – mówi Papież – więcej w tej dziedzinie doznałem łaski, niż musiałem stoczyć walki. Pewnego dnia stało się dla mnie sprawą wewnętrznie oczywistą, że życie moje nie spełni się w tej miłości, której piękno skądinąd zawsze głęboko odczuwałem. Jako kapłan i duszpasterz byłem zawsze szczególnie blisko związany z ludźmi młodymi, chłopcami i dziewczętami, którzy wzajemnie znajdowali siebie, dokonywali wyboru, zakładali rodziny. Błogosławiłem ich małżeństwa, ale przedtem starałem się ich do tego wielkiego sakramentu przygotować. Mieli do mnie zaufanie. [...] To, że poszedłem inną drogą niż oni, bynajmniej nie czyniło mi obcą drogi ich powołania. [...] Miłość ludzka: narzeczeńska, małżeńska, rodzicielska, stała się w związku z całym doświadczeniem mojego życia – naprzód wyboru własnej drogi, a potem towarzyszenia ludziom, którzy wybierali drogę inną – szczególnym przedmiotem mojej refleksji, tematem wielu wypowiedzi. Tak było dawniej – i tak jest również teraz”. I właśnie tak było do końca pontyfikatu, o czym świadczą uczestnicy spotkań, audiencji, pielgrzymek, spontanicznych dialogów. O tym czytamy również w papieskich listach, homiliach i książkach. A my przywołujemy ten pontyfikat pod koniec roku św. Jana Pawła II, roku „Naszego Papieża”.
Źródło: André Frossard, „Nie lękajcie się!”. Rozmowy z Janem Pawłem II, Libreria Editrice Vaticana 1982. Piotrowice, 26 października 2020 r. (z powodu pandemii biblioteka parafialna nieczynna). Polecam, Maria Studencka
|
|
Uśmiech na twarzy pogodnej mówi o szczęściu wewnętrznym...
Kiedy czterdzieści dwa lata temu kard. Karol Wojtyła został wybrany na papieża, młody ks. Kazimierz Pielatowski niemal natychmiast zaczął zbierać przeróżne anegdoty i żartobliwe powiedzonka Jana Pawła II. I tak (co prawda, tylko w maszynopisie, później jeszcze uzupełniana) powstała całkiem ładna książka: „Uśmiech Jana Pawła II”. Młody autor marzył, że prędko ją wręczy jako dar ukochanemu Papieżowi, że zostanie zaszczycony rozmową, o której później z dumą będzie opowiadał. Nic z tego. Trzeba było z pokorą się z tym pogodzić. Inni koledzy księża wyjeżdżali do Rzymu lub spotykali się z Papieżem, gdy ten odwiedzał kraj, a ks. Kazimierz musiał cierpliwie czekać. Najpierw na przeszkodzie stanęła choroba. Później w rodzinnym Poznaniu okazało się, że starannie wybrane w Bazylice Archikatedralnej „strategiczne miejsce” spotkania Papieża było po prawej stronie nawy głównej, a ks. Kazimierz zajmował miejsce po lewej... Po zakończeniu spotkania była jeszcze jedna szansa: Ojciec Święty zgodnie ze zwyczajem wychodził lewą stroną nawy, ks. Kazimierz ucałował jego rękę, ale gdy chciał podać swoją książeczkę i zamienić parę słów, Papież rękę nagle cofnął i ... kichnął. „Niby nic, ale to zupełnie wystarczyło, ażebym zobaczył plecy umiłowanego Papieża. Oto, dlaczego nie mogę się pochwalić rozmową z Janem Pawłem II, ani też cieszyć się z tego, że mogłem mu osobiście wręczyć moją pracę. Nawet fotografa przy tym nie było!” A niżej kilka zaledwie zarejestrowanych anegdot. „Za zezwoleniem św. Piotra” W czasie kolejnych pielgrzymek Jan Paweł II często przytaczał słowa Pana Jezusa skierowane do Piotra: „A ty umacniaj w wierze braci swoich!” Czasem z tym łączyły się też żarty. Zdarzyło się, iż Papież na pytanie o tak częste wyjazdy z Rzymu odpowiedział: „Opuszczam Rzym jedynie za zezwoleniem św. Piotra!” I wywiązał się żartobliwy dialog, bo rozmówca kontynuował: „Ale czy św. Piotr jest z tych zezwoleń zadowolony?” A Papież na to, śmiejąc się: „No, zobaczymy na końcu, co powie. Czy powie: byłeś włóczęgą, czy też powie: byłeś apostołem, trochę tak jak ja!” „Idźcie spać!” O, to „Idźcie spać!” słyszeliśmy wiele razy w czasie pielgrzymek, zwykle już późną nocą, po wyczerpującym dniu, pod koniec spotkania zwłaszcza z młodzieżą. I mówił to zawsze radośnie, z uśmiechem na ustach, bo cieszyło Go, że pątnicy tak bardzo pragną przebywać z ukochanym Papieżem. Tak było m. in. w Tarnowie 10 czerwca 1987 r. Późnym już wieczorem młodzież wołała: Zostań z nami! Papież odpowiedział: „Moi drodzy, to już na ten wieczór wystarczy. Nie?! Zależy jak komu!” Młodzież nie rezygnowała, rozległ się okrzyk: Kochamy Cię! „Bardzo się z tego cieszę – rzekł z uśmiechem Jan Paweł II. Ale wy dobrze wiecie, że mama, która kocha swoje dziecko, mówi: No, idźże wreszcie spać!” I tak zakończyło się to spotkanie. O Juliuszu Słowackim W czasie trzeciej pielgrzymki do Polski (8 – 14 czerwca 1987) Jan Paweł II w ukochanym Krakowie przebywał krótko, to dlatego na Błoniach powiedział: „Pragnę przeto w to nasze krótkie spotkanie włożyć całe serce”. Później przywołał słowa patriotycznej pieśni: „...musimy spieszyć na Wawel... na Wawel, na Wawel Krakowiacy”, ale – jak to często u Niego – zakończył zaskakującą pointą o Juliuszu Słowackim. Przywołał dramatyczną wypowiedź tego poety z poematu „Beniowski”: „Polsko, twoja zguba w Rzymie”, następnie przypomniał, że ten sam wielki romantyk jest autorem wiersza o słowiańskim papieżu, i autoironicznie dodał: „Teraz ja, dzisiaj przybywszy do Krakowa, pomyślałem sobie, miał rację. Twoja zguba w Rzymie. Zgubił się człowiek z Polski, z Krakowa i jest w Rzymie. Zgubił się...”. Wtedy wybuchła burza oklasków, zapanowała ogólna wesołość, a Ojciec Święty żartobliwie zakończył: „Bardzo przepraszam wieszcza narodowego za to, że tak wypaczyłem jego myśl. Teraz pojadę go przeprosić w ktedrze na Wawelu”. Chrześniaczka 11 czerwca 1987 r. w rezydencji Arcybiskupów Krakowskich pani Monika Wysogląd uczestniczyła w audiencji. Kiedy nadeszła jej kolej, Jan Paweł II spojrzał pytająco na nią, więc pani Monika powiedziała, że w 1947 r. została ochrzczona przez Niego. „Ależ tak – powiedział rozbawiony – doskonale pamiętam, jak cię chrzciłem! To był pierwszy chrzest, jakiego udzieliłem. Muszę przyznać, że od tego czasu trochę wyrosłaś!” W kilka miesięcy później pani Monika otrzymała z Rzymu przesyłkę ze zdjęciem, na którym fotograf uchwycił, Jak Papież przytula i całuje w czoło swoją „pierwszą chrześniaczkę”, pamiętał nawet o takich drobiazgach, bo one wypogadzały twarze ludzi. Monstrancja za cukierki 11 czerwca 1987 r. Jan Paweł II spotkał się z ludźmi morza. Dzieci robotników portowych przez pewien czas odmawiały sobie cukierków i za tak zaoszczędzone pieniądze kupiły monstrancę i wręczyły ją Papieżowi, a Ten tak skomentował dar: „Chciałbym zauważyć, że jeszcze nigdy nie otrzymałem takiego daru jak dzisiaj – monstrancji za cukierki. [...] Bardzo dziękuję za ten dar serca, ale tak sobie myślę, że kiedy już tę monstrancję kupili, to niech sobie teraz te cukierki zjedzą...” „Czym jest ta książka, którą zatytułowałem „Uśmiech Jana Pawła II”? Nazwałbym ją – pisze autor – kamykiem, który podniosłem z ogromną serdecznością z drogi, po której pierwszy Papież-Polak kroczy od owego historycznego dnia 16 października 1978 roku. Niechaj ten papieski uśmiech także i nas ustawicznie rozpromienia!”
Źródło: Ks. Kazimierz Pielatowski, Uśmiech Jana Pawła II, Hlondianum, Poznań 2000. Wieczór z książką w bibliotece parafialnej 8 października 2020 r. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Roman Brandstaetter (1906 – 1987)
Biblio, Ojczyzno moja Biblio, ojczyzno moja, Biblio, moja ziemio polska, Galilejska I franciszkańska, O wy, Księgi mojego dzieciństwa, Pisane dwujęzyczną mową, Polską hebrajszczyzną, Hebrajską polszczyzną, Dwumową Świętą I jedyną.
Gdy ma się ku zachodowi I z lipy przed moim domem opadają liście, Siedzę nad Tobą, Biblio, I wywołuję z Twoich wersetów Wszystkich najlepszych, Którzy są dla mnie niedościgłym wzorem, Wszystkich najpiękniejszych, Których podziwiam, Wszystkich szlachetnych, Którym nie umiem dorównać, Biblio, Mówiąca do mnie głosem napomnienia I głosem nagany, I głosem gniewu, I głosem kary, I głosem potępienia, I głosem przestrogi, I głosem sumienia, Biblio, Sprawująca nade mną Sąd. Gdy ma się ku zachodowi, A z lipy przed moim domem opadają liście, Patrzysz na mnie Oczami Ojca i Syna, i Ducha Świętego, Oczami moich praojców, Oczami mojego dziadka, Oczami mojej żony, Oczami moich umiłowanych poetów, Oczami Jana z Czarnolasu, Skargi i Anhellego.
Wołasz do mnie z głębokości Psalmem krematoriów, Płaczem nad ruinami walczącej Warszawy, Lamentem nad zwłokami spalonego getta, Pamięcią Oświęcimia, Treblinki, Majdanka, Jeremiaszowym jękiem Moich w dwójnasób umęczonych Dziejów.
Wszystko jest w Tobie, Cokolwiek przeżyłem. Wszystko jest w Tobie, Cokolwiek kochałem.
Wszystko.
Cały żywot własny Człowieka, Żyjącego w nawiedzonym przez szatana Wieku.
Zaplątany w jego sprzecznościach, W szaleństwach I w kłamstwach, Jak Absalom w gałęziach wisielczego dębu, Na Tobie uczyłem się żyć. Na Tobie uczyłem się czytać, Na Tobie uczyłem się pisać, Na Tobie uczyłem się myśleć, Na Tobie uczyłem się prawdy, Na Tobie uczyłem się prosić o odpuszczenie grzechów, Na Tobie uczyłem się kochać, Na Tobie uczyłem się mądrości, Na Tobie uczyłem się przebaczenia, Na Tobie uczyłem się pokory, Na Tobie uczyłem się modlić.
Jeżeli jednak nie nauczyłem się żyć, Jeżeli nie nauczyłem się czytać, Jeżeli nie nauczyłem się pisać, Jeżeli nie nauczyłem się myśleć, Jeżeli nie nauczyłem się prawdy, Jeżeli nie nauczyłem się prosić o odpuszczenie grzechów, Jeżeli nie nauczyłem się kochać, Jeżeli nie nauczyłem się mądrości, Jeżeli nie nauczyłem się przebaczać, Jeżeli nie nauczyłem się pokory, Jeżeli nie nauczyłem się modlić, Moja wina, Moja wina, Moja bardzo wielka wina.
Już ma się ku zachodowi, Z lipy przed moim domem opadają liście. Ludzie z mojego życia bezpowrotnie odchodzą, Grobów jest więcej niż żywych przyjaciół, Nawet spłowiał atrament na matczynych listach, Pisanych do mnie nocą z dzielnicy pogromu.
A ja siedzę nad Tobą, Biblio, I uczę się śmierci.
Może tego jednego w końcu się nauczę.
Spotkanie z liryką Romana Brandstaettera w bibliotece parafialnej w poniedziałkowy poranek, 28 września, i czwartkowy wieczór, 1 października. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Lewitujący św. Józef z Kupertynu
Wspominany 18 września św. Józef z Kupertynu jest patronem studentów i zdających egzaminy, natomiast ze względu na zdolność lewitacji – lotników, a eksponowany obraz olejny Ignaza Raaba „Cud św. Józefa z Kupertynu” nawiązuje do tego daru. Pewnie niejeden młody człowiek (uczeń, student) rozpoczynający kolejny rok edukacji zastanawia się, czy sobie poradzi, czy przezwycięży trudności, czy zda egzaminy. Z myślą o tych, którzy nie wierzą we własne możliwości, w których możliwości nie wierzą także ich rodzice czy nauczyciele, wreszcie z myślą o tych, którzy mają skłonność „skreślać” kogoś, bo „z niego i tak nic nie wyrośnie, szkoda mojego trudu”, prezentuję dziś św. Józefa z Kupertynu (1603-1663), pamiętając o tym, że „chrześcijanin jest człowiekiem nadziei” (to z nauczania św. Jana Pawła II). W hagiograficznej antologii Albana Goodiera SJ czytamy o Józefie z Kupertynu w rozdziale zatytułowanym „Nieuk”... Według ludzi miało być źle, a wyszło zupełnie inaczej (świadomie przekształciłam popularne dziś powiedzonko malkontentów). Od wczesnego dzieciństwa Józef wiedział, że niewiele przemawia na jego korzyść. I – paradoksalnie – z tego czerpał nadzieję i to go ocaliło, bo wziął swój krzyż i szedł za Jezusem. Ten chłopiec był zupełnie inny niż rówieśnicy z jego środowiska. Koledzy byli sprytni, odnosili sukcesy, byli zauważani, mówiono im miłe rzeczy, obdarowywano czasem prezentami. Pochodzący z bardzo ubogiej rodziny Józef, syn niefrasobliwego gospodarza, uchodził za głuptasa, nikogo nie interesował (nawet własnej matki), ani w domu, ani w wiejskiej szkole nie spodziewał się specjalnego traktowania, więc też i nie przeżywał rozczarowań z powodu niespełnionych oczekiwań. W dodatku był „roztrzepany, niezgrabny, nerwowy”, strachliwy, gapowaty i roztargniony, chyba najczęściej używał słowa „zapomniałem”. Był dzieckiem niedożywionym i chorowitym, ciężarem dla zapracowanej matki, z rówieśnikami nie bardzo umiał rozmawiać, w szkole ponosił porażki, książki nie były dla niego ważne. Uczył się później u szewca, ale i do rzemiosła się nie nadawał. Wiódł życie bez celu. Miał już siedemnaście lat, kiedy postanowił osiągnąć pewien cel. Poznał wtedy przybyłego do wsi brata z żebraczego zakonu i to spotkanie wywołało w młodzieńcu potrzebę zmian. Dotąd „nie mógł osiągnąć niczego w życiu, ponieważ wydawało się, że nie jest w stanie nauczyć się czegokolwiek. Jednak, chociaż może to wydawać się dziwne, to jakoś nigdy mu nie przeszkadzało”. Teraz zapragnął zostać zakonnikiem i chodzić po świecie, żebrząc o chleb. „Okazało się jednak, że łatwiej uzyskać zgodę na opuszczenie domu niż dostać się do klasztoru. Nie miał przecież żadnego wykształcenia, nic nie umiał. Po kilku nieudanych próbach znalazł wreszcie zakon, do którego przyjęto go na okres próbny w charakterze świeckiego brata. Dla współbraci obcowanie z nim było ogromną próbą cierpliwości. „Jego napady pobożności i roztargnienia, od samego początku obecne w jego życiu, sprawiały, że był nie do zniesienia dla innych”. Nie nadawał się do żadnej pracy, ani fizycznej, ani umysłowej. Na przykład, niosąc naczynia do refektarza, zapomniał o tej czynności, wypuścił je z rąk, zamyślił się nad czymś, padał na kolana i modlił się. Jest roztargniony, niezdarny – mówiono o nim. Próbowano go wychowywać przez upominanie i poniżanie, jednak nic to nie dało, więc odebrano mu habit. „Dzień ten, jak później sam powiedział, był najgorszym dniem w całym jego życiu[...]. Później powtarzał, że kiedy pozbawiono go habitu, poczuł się, jakby żywcem zdarto z niego skórę”. Poza klasztorem było jeszcze gorzej. Ludzie, których spotykał, brali go za niebezpiecznego człowieka, przepędzali go. Przepędził go także jego wuj, człowiek zamożny, właściciel sklepu. „Nikt go nie chciał”. Powrócił więc do matki, ale ta również nie chciała go u siebie. W dodatku poszła z wielkim żalem w sercu do swojego brata franciszkanina z żądaniem, aby zakon zajął się jej synem. Został zatrudniony w stajni, miał się opiekować klasztornym mułem. I właśnie wtedy wszystko się zmieniło, był wdzięczny braciom, że go zatrudnili. „Nigdy nie prosił o pomoc, z pokorą przyjmował jedzenie i ubrania [...], spał na deskach w stajni – jemu to wystarczało. Co więcej, pomimo swojej umysłowej ociężałości, a raczej właśnie z jej powodu, Józef był obdarzony bardzo radosnym usposobieniem”. I właśnie dzięki tej cesze w ogóle zaczęto zwracać na niego uwagę. Doceniano, z jaką radością wita każdego wchodzącego do stajni, doceniano, że z radością posługuje. „Jego radość była zaraźliwa, jego uprzejme słowa sprawiały, że ludzie mu ufali”. Wreszcie bracia franciszkanie przekonali się do niego i Józef został ponownie przyjęty do klasztoru. Zwierzchnicy wysłali go na naukę, ta przychodziła mu z ogromnym trudem, miał problemy i z pisaniem, i z interpretowaniem tekstów. „Tylko jeden tekst – jak pisze biograf – wydawał się chwytać go za serce i mówiąc o nim, Józef zawsze był bardzo elokwentny, ujawniając wiedzę i mądrość, której nie można znaleźć w księgach”. Chodzi o perykopę „Błogosławione łono, które Cię nosiło” (Łk 11, 27). Mimo ogromnych trudności w nauce Józef przyjął święcenia kapłańskie. „Historia jego sukcesu jest historią ukazującą jedną z tych tajemnic łaski, która powtarza się w życiu innych świętych, aż po Proboszcza z Ars”. Chrystus wybiera na swoich kapłanów tych, których „sam pragnie, nie zważając na ludzkie prawa i regulacje”. W tamtych czasach święcenia diakonatu i kapłańskie poprzedzane były trudnym egzaminem składanym w obecności biskupa. I właśnie przed święceniami diakonatu Józef na egazminie miał objaśnić cytowany wyżej werset. Zadziwił biskupa, bo wypowiadał się jak mistrz teologii. W rok później otrzymał upragnione święcenia, miał wtedy 25 lat. W tym czasie zaczęto zauważać, że te dziwne zamyślenia Józefa mają zupełnie inne źródło niż sądzono dotąd: Józef w takich chwilach zupełnie „zatracał się w Bogu”. Był już księdzem, ale w jego postawie nic się nie zmieniło. Nadal był cichy, pokorny i nieśmiały, zmywał naczynia, zamiatał korytarze i sypialnie, wykonywał najbrudniejsze i ciężkie prace, z radością służył innym, o sobie mówił: brat Osioł. „A kiedy brat Osioł znalazł się w swojej celi, zachęcał samego siebie do jeszcze cięższej pracy. Właśnie wtedy rozpoczęło się to niezwykłe doświadczenie [...]. Zaczęło się od modlitwy”. To jego roztargnienie „spowodowane było także cudownym darem widzenia Boga i świata nadprzyrodzonego”. Gdy został księdzem, wizje były jeszcze silniejsze i częściej występowały. „W czasie jednej ze swoich ekstaz Józef uniósł się w górę i zaczął poruszać się w powietrzu”. Wiele razy widziano, że lewituje: w kościele w stronę ołtarza; w refektarzu; na budowie uniósł się z ciężkim kamiennym krzyżem i ustawił go we właściwym miejscu. Nie wszystkim się to podobało, przeniesiono Józefa do innego klasztoru, odizolowano od ludzi, wreszcie zamknięto w klasztorze. Wizje, cuda, lewitacje nadal się powtarzały, do miejsca odosobnienia zaczęli przybywać pątnicy. Do macierzystego klasztoru powrócił na kilka lat przed śmiercią. W dniu śmierci, jak wynika z dokumentów kanonizacyjnych, Józef wpadł w taką ekstazę, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył. Umarł ze słowami modlitwy i zaraźliwym śmiechem na ustach. Był 18 września 1663 r., Józef miał sześćdziesiąt lat.
Źródło: Abp Alban Goodier SJ, Nieuk, w: Historie świętych grzeszników, tegoż,Wydawnictwo AA, Kraków 2012. O lewitującym świętym będzie poranek w bibliotece 14 września 2020 r. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Krzysztof Kamil Baczyński (1921 – 1944)
Elegia o... [chłopcu polskim]
Oddzielili cię, syneczku, od snów, co jak motyl drżą,
haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią, malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg, wyszywali wisielcami drzew płynące morze.
Wyuczyli cię, syneczku, ziemi twej na pamięć, gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami. Odchowali cię w ciemności, odkarmili bochnem trwóg, przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.
I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc, i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut - zło. Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką. Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?
Jedno jest tylko pytanie retoryczne w tym smutnym wierszu o losie chłopca reprezentującego całe pokolenie Kolumbów. Właśnie to, że osoba mówiąca nie podaje konkretnego imienia adresata, skłania czytelnika do takiego wniosku. Każdy, kto urodził się około 1920 r. zderzył się z okrucieństwem II wojny światowej, wielu oddało życie, wielu było takich chłopców. Co było przyczyną śmierci? W pytaniu – Czy to była kula, synku, czy to serce pękło? – wymienione są dwie możliwości. I chyba ta druga – rozpacz – jest dominującą przyczyną, bo wojna, jeśli nawet nie odbierała życia, to zabijała duszę, zabijała człowieczeństwo, zabijała dobro. Podmiot mówiący o sobie nie opowiada nic, skupia się na bohaterze i jednocześnie adresacie wiersza, ale pośrednio dowiadujemy się o mówiącym wiele. Serdeczne i pieszczotliwe zdrobnienie – „syneczku” powtórzone trzy razy i dwukrotnie „synku” – przywodzi na myśl, że osobą mówiącą jest czuła i kochająca matka. Dla niej doznania dziecka są najważniejsze, o nim cały czas myśli, to z nim toczy ten wewnętrzny dialog, dialog pozorny, bo rzeczywistej rozmowy już nigdy nie będzie. Matka zna swoje dziecko, wie o jego wrażliwości, zna stan jego duszy, serca i psychiki. Matka – jakby nad grobem, nad tą wojenną kołyską – opowiada chłopcu o świecie, który wobec niego jest w opozycji. Ten świat to jacyś ludzie, jacyś okrutni „oni”, którzy przemocą oddzielili chłopca „od snów, co jak motyl drżą”, bo przecież niweczyli jego marzenia, ideały, dobro. Najpierw zabrali mu wszystko, co było piękne, powstała jakaś pustka, a w niej zaczęło się „jeżyć zło”, stawało się tak konkretne i tak bolesne, jak ukłucia narzędzia tortur z kolcami. Ta pustka wypełniana złem wywołuje skojarzenia z odległą w czasie myślą filozoficzną: zło jest brakiem dobra. W kolejnych obrazach wokół barw budowane są antynomie dwóch światów określanych dwoma diametralnymi pojęciami. Na biegunach antynomii są dobro i zło oraz bliskoznaczne w tym kontekście jasność i ciemność. I właśnie te antonimy: dobro – zło, zastępowane synonimami (sny, motyl, haft, malować, wyszywać, dźwięk – smutny, krew, pożoga, wisielec), epitetami o zabarwieniu pejoratywnym (żelazne łzy, bochen trwóg, najwstydliwsze drogi, czarna broń), hiperbolicznymi metaforami (wyszywali wisielcami drzew płynące morze), porównaniami (oddzielili cię ... od snów, co jak motyl drżą) dominują w całym świecie chłopca. Wyrósł w świecie jasnym, przyszło mu się zmierzyć ze światem ciemnym, groźnym, zmierzającym do katastrofy. K.K. Baczyński „pisze” kolorem. Są tu przymiotniki nazywające kolory: rudy, żółty, czarny, ale jeszcze więcej jest tu rzeczowników, wyrażeń przyimkowych i przymiotników sugerujących kolory, zarówno te dobre, jak i złowieszcze: jasny, motyl, krajobraz, drzewa, ziemia, serce – smutny, krew, pożoga, żelazo, ciemność, po omacku, broń, noc). W literaturze dwudziestolecia, zwłaszcza w „ciemnym” dziesięcioleciu, pojawił się kierunek zwany katastrofizmem, ale u przedwojennych poetów czytaliśmy raczej o przeczuciach, wyobrażeniach nadchodzącego zła, a u Baczyńskiego to już nie wizje czy przewidywania lub urojenia, to konkretne dośwadczanie rzezi. Tu katastrofa się spełnia, całe pokolenie idzie ku przedwczesnej śmierci, jego los jest tragiczny, zagłada dopadła wszystkich, a mimo to chłopiec, który ginie od kuli, którego serce pękło, odnosi moralne zwycięstwo, bo heroicznie broni wartości, bo przeciwstawia się złu.
31 sierpnia (poniedziałek, 8.45) oraz 3 września (czwartek, 18.45) w bibliotece parafialnej spotkania na temat: Liryczny portret pokolenia Kolumbów w poezji K. K. Baczyńskiego. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Szczęśliwy może być tylko ten, kto właściwie odczytał swoje powołanie i... wypełnił je wiernie do końca.
Jacek Pulikowski (ur. w 1952 r.) – autor wielu publikacji o rodzinie, ceniony specjalista w Duszpasterstwie Rodzin, z wykształcenia inżynier mechanik, wykładowca akademicki – jest człowiekiem szczęśliwym: szczęśliwym mężem, ojcem, dziadkiem. W poradni przyjmuje ludzi młodych, którzy myślą o założeniu rodziny; pracuje także z małżeństwami, które mają problemy. Prezentowana książka „Rodzina. Najważniejsza firma na świecie” to plon jego działalności w poradni rodzinnej. Autor wspomina, że będąc młodym mężczyzną, spotkał mądrego człowieka, który wiele mu powiedział, jak „ta firma powinna funkcjonować”, a później (już żonaty) rozpoczął pracę w poradni. Początkowo do poradni przychodziła głównie młodzież, z czasem zaczęli przychodzić małżonkowie. Polecany poradnik jest adresowany przede wszystkim do mężczyzn, ale i kobiety znajdą tu niejedną cenną wskazówkę. „Najpowszechniejszym i najbardziej pierwotnym zadaniem człowieka jest budowanie relacji małżeńskiej [...]. Małżeństwo jest pierwszym powołaniem człowieka. I tak naprawdę prawie każdy człowiek żyjący na świecie powinien się przymierzać do małżeństwa [...]. Jeśli jest kobietą, powinien dorosnąć do roli żony i matki, jeśli został stworzony jako mężczyzna – winien dorosnąć do roli męża i ojca. Ale człowiek może wyrosnąć jeszcze wyżej – ponad to zadanie. Może zostać powołany do matkowania szerszego i ojcostwa głębszego. Tak właśnie rozumiem kapłaństwo, tak rozumiem stan zakonny”. Oczywiście, wiemy, że są także wśród nas ludzie z różnych powodów niezdolni do małżeństwa, do założenia rodziny (por. Mt 19, 12), są ludzie, którzy z tego powodu przeżywają wielki dramat, ale nie o nich jest ta książka. Zatem, młodzi ludzie dorastają do małżeństwa, moralnie zdrowy człowiek pragnie, by jego rodzina funkcjonowała dobrze, by wszyscy jej członkowie kochali się, byli szczęśliwi. „I tu pojawia się kłopot (pisze J. Pulikowski). Dla kobiet marzenia o pięknej, bliskiej relacji są czymś naturalnym, bo one są po prostu stworzone do miłości. Posiadają (za darmo dane) wszystkie talenty potrzebne do budowy relacji międzyosobowych. Mężczyźni mają trudniej, bo muszą się relacji uczyć. Uczciwi, porządni mężczyźni chcą przede wszystkim zapewnić byt rodzinie, zbudować dom, obronić przed nieprzyjacielem. To bardzo ważne i święte zadanie życiowe, ale nie cel życia”. Za to na pewno należy się szacunek. Jednak mężczyzna winien pamiętać, że i tak zawsze najważniejsze będzie budowanie relacji z żoną, więź z żoną. Niestety, niejeden tego zupełnie nie rozumie. Tego mężczyzna musi się uczyć. Od kogo? Od kobiety. Autor przyznaje się, że kiedy wiele lat temu wchodził w małżeństwo, też nie miał o tym pojęcia. W rodzinie najważniejsza jest więź współmałżonków. Oni oboje mają być dla siebie wzajemnie najważniejsi. Od dnia ślubu najważniejszym mężczyzną w życiu kobiety ma być jej mąż (nie tata, nie brat, nie przyjaciel), dla mężczyzny w dniu ślubu najważniejszą kobietą na całe życie staje się jego żona (nie mama, nie siostra, nie przyjaciółka). Ważne, aby to rozumieli i szanowali także rodzice obojga młodych. Z tymi relacjami jest jednak w naszym społeczeństwie problem – tak wynika z wielu rozmów przeprowadzonych w poradni. Często w młodym małżonku tkwi jeszcze chłopiec, który z każdą sprawą nadal musi iść do mamusi. Młoda mężatka ustali coś z mężem, ale realizację wspólnych planów uzależni od akceptacji rodziców. Na kolejnych miejscach w tej hierarchii relacji są dzieci, potem rodzice i teściowie, potem inni (krewni, przyjaciele). Ten poradnik o funkcjonowaniu dobrej rodziny warto mieć pod ręką, warto zaglądać do niego także dla aforyzmów i sentencji zapożyczonych lub utworzonych przez J. Pulikowskiego. Czytając je po kolei, przejrzymy całą książkę. Oto przykłady: Bądź sobą i bądź szczęśliwy. Wystarczy codziennie stawać się troszeczkę lepszym i ciągle czynić dobro, by Pan Bóg nie spieszył się z zabraniem nas z tego świata. Jeżeli w sytuacji kryzysu małżonkowie padają na kolana, to mogą podnieść się z najgorszych sytuacji. Człowiek rozumny korzysta z najróżniejszych przyjemności, ale nie z moralnie złych. Własne szczęście to rzecz najważniejsza dla każdego bez wyjątku człowieka. Człowiek ma rozum po to, żeby go używać, powinien myśleć również o tym, co będzie po jego śmierci. Świat roztacza przed nami mnóstwo fałszywych wizji szczęścia. Można mieć subiektywne poczucie szczęścia, a realnie być człowiekiem głęboko nieszczęśliwym. Podstawowym zadaniem człowieka jest odnaleźć siebie – tego, kim jest naprawdę. Nie żyj jak cymbał. Miłość wymaga elementarnej dojrzałości. Nie da się zbudować dobrej budowli ze złych klocków.Nie ma prawdziwej miłości bez uszanowania inności drugiej osoby, wybaczenia, pojednania i miłosierdzia. Żeby człowiek mógł być w pełni szczęśliwy, relacje, które buduje z innymi, muszą zostać ułożone według określonego systemu wartości. Dzisiaj światu bardzo brakuje ludzi, którzy nie kryją się z tym, że są szczęśliwi. Moja wiara nie zakazuje mi niczego, co mogłoby mi dać szczęście. Mężczyzna chce być w życiu kimś, a kobieta – kimś dla kogoś. Kobiecie intuicja w sposób naturalny podpowiada drogę do szczęścia, którą widzi w miłości. Mężczyzna odnajduje w sobie uzdolnienia, które pozwalają mu kształtować i przeobrażać świat materii. Żaden mężczyzna nie znajdzie w sobie takiej empatii, troskliwości czy subtelnej delikatności, jaką ma przeciętna kobieta. Przeciętny mężczyzna nie rozumie, iż ten jego talent do walki ze światem nie jest dla samej walki, ale został mu dany po coś. Jeśli ksiądz, proboszcz, nie jest ojcem dla swoich parafian, to marny z niego kapłan. Praca nie powinna być dla samej pracy, sukcesu czy pieniędzy, praca powinna być społecznie użyteczna i podporządkowana dobru rodziny. Mamy być kimś najważniejszym dla ukochanej osoby, bo to przyniesie nam szczęście. W wymiarze zmysłowym człowiek może przeżyć co najwyżej przyjemność, nic więcej. Nie da się osiągnąć szczęścia poprzez gromadzenie rzeczy. Pożądanie rzeczy może zniszczyć każdego. Jeżeli nie przeciwstawimy się hedonizmowi świata, to się unieszczęśliwimy! Największe zagrożenie żądzą posiadania jest wtedy, gdy człowiek wyrósł w biedzie i w krótkim czasie dorobił się wielkich pieniędzy. Do nawiązania relacji miłości jest potrzebny człowiekowi elementarny wymiar wolności wewnętrznej. Pornografia całkowicie neguje prawdziwy obraz relacji między kobietą i mężczyzną. Mąż powinien dawać całej rodzinie bezwzględne poczucie bezpieczeństwa. Człowiek jest istotą społeczną i nie może być szczęśliwy bez relacji. Mężczyzna do swojego wzrostu potrzebuje postawy odpowiedzialności za siebie i innych. Nie ten mężczyzna jest wielki, który upiera się przy swoich błędach, tylko ten, który potrafi powiedzieć: Tak, dałem się oszukać, ale od dzisiaj będę żył inaczej. Nie ma takiej podłości, do której facet nie potrafiłby dorobić sobie świętej ideologii. Szczęśliwy może być tylko ten, kto właściwie odczytał swoje powołanie i... wypełnił je wiernie do końca. Miłość jest troską o dobro i spełnianie godziwych potrzeb osoby kochanej – nie własnych! Nie idzie się za tym, na co mam ochotę, tylko za tym, co jest dla mnie dobre.
Źródło: Jacek Pulikowski, Rodzina. Najważniejsza firma na świecie, Wydawnictwo RTCK, Nowy Sącz 2019. Zapraszam na spotkanie w bibliotece 24 oraz 27 sierpnia 2020 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
Pasjonujące obcowanie z poezją W kunsztownie zaprojektowanym prezentowanym tomiku poezji „spotykają się” tata poeta, mama poetka (małżonkowie), ich syn (socjolog) oraz czytelnicy. I to właśnie my, czytelnicy, mamy niezwykłą okazję przyjrzeć się lirycznie przedstawionym rodzinnym relacjom Jana, Anny i Pawła Śpiewaków. Wyboru wierszy nieżyjących już rodziców: mamy – Anny Kamieńskiej (1920-1986) oraz taty – Jana Śpiewaka (1908-1967), dokonał ich syn, profesor socjologii, Paweł Śpiewak (ur. w r. 1951). Ona – Polka, on – Żyd, pobrali się w 1948 roku, kiedy to Jan, niczym Różewiczowski „ocalony” powrócił do Warszawy po wojnie. Z tej artystycznej spuścizny ułożonej w poetycką mozaikę wyłaniają się sprawy najważniejsze: duchowa więź obecnej z nieobecnym, motyw „abyśmy byli jedno”, wspólnie przeżyte lata, wzajemna miłość, swoiste dialogi liryczne kochających się ludzi, przyświecający obojgu imperatyw: „Trzeba ciągle przezwyciężać siebie”, pragnienie nieustannego rozwoju, korzenie polskie i żydowskie, podobne u obojga artystów refleksje o funkcji poezji, relacje rodzinne, wojenna przeszłość, z Holocaustem włącznie, oddziałująca na teraźniejszość. Jak wyrazić to, czego słowami określić nie sposób? Jak wyrazić to, co nigdy nie zostało precyzyjnie nazwane? Te pytania często pojawiają się w liryce autotematycznej – w liryce o własnej twórczości. Pragnienie takie zostało wyrażone dawno temu, w biblijnej Księdze Mądrości. Prośba o natchnienie brzmi tak: Oby mi Bóg dał słowo odpowiednie do myśli/ i myślenie godne tego, co mi dano! (Mdr 7, 15ab). A Janowi i Annie dano wiele: wzajemną miłość, talent poetycki... Czasem zakochany człowiek szuka jakiegoś wiersza o miłości, by się nim posłużyć w rozmowie z ukochaną osobą, bo mu się wydaje, że poeta potrafi to robić najlepiej. W niżej cytowanym wierszu DO ŻONY czytamy jednak o bezradności artysty wobec daru miłości. Podmiot liryczny (mąż, poeta) nie potrafi wyrazić tego, co czuje; nie zna takich słów, które by adekwatnie nazwały stan jego uczuć do adresatki. Wszystkie te próby wyrażenia niewyrażalnego skupiają się w anaforze wokół czterokrotnie powtórzonego czasownika „chciałbym”. Już zastosowany tu tryb przypuszczający wiele sugeruje: poeta nie opisuje ani rzeczywistości minionej, ani trwającej; pisze o oczekiwaniach wobec siebie, ujawnia życzenie pod własnym adresem: chce powiedzieć coś najpiękniejszego, coś najważniejszego, jednak ciągle szuka odpowiednich słów. Okazuje się, że jego pióro (tzn. talent) jest „bardziej kruche niźli przelotne chmury” – ledwie myśl się pojawia, już znika niezapisana, nienazwana, niezamknięta na zawsze w słowie, rozwiana. Przy tym ulotnym doznaniu bardziej trwały, konkretny i wyrazistszy wydaje się jasny uśmiech na twarzy męża patrzącego na żonę. Jednak mąż poeta nie ustaje w poszukiwaniach, bo nie ustaje w miłości. Teraz próbuje uciec się do porównań „do wszystkiego”: „co niesie radość” (i tu dopowiedzmy sobie, że każdy z nas pewnie pomyśli o innym powodzie do radości); „co oznacza troskę pogodną” (jak pogodzić te dwa wyrazy oksymoronu, jak w rzeczywistości zachować pogodę ducha, pogodną twarz, gdy dopada nas jakaś troska); „co oznacza, że żyją” – i tu dopiero jest bogactwo możliwości dobrych wyborów, ale i w tej przestrzeni nie ma adekwatnego wyrażenia na określenie bezmiaru miłości. Więc trzeba dalej szukać, gdzie jest harmonia, cisza, idealny ład, wewnętrzny pokój, naturalny niezachwiany porządek rzeczy – to świat natury. I właśnie dlatego druga część tego niezwykłego wiersza o miłości do żony wypełniona jest metaforyką przyrodniczą, z jej najróżniejszymi detalami: kwiatami, drzewami, liśćmi, nawet najmniejszymi kamyczkami. A ta ananafora skupiona wokół pięciokrotnie powtórzonego czasownika „zwracam się” zwieńczona jest kwitnącą różą i wszystkim, „co śpiewa i raduje się”. DO ŻONY
Chciałbym napisać wiersz o Tobie, chociaż pióro moje jest bardziej kruche niźli przelotne chmury, a uśmiech mój jaśniejszy jest od moich słów.
Chciałbym porównać Ciebie do wszystkiego, co niesie radość. Chciałbym porównać Ciebie do wszystkiego, co oznacza troskę pogodną. Chciałbym porównać Ciebie do wszystkiego, co oznacza, że żyją.
Zwracam się do kwiatów, do drzewa, zwracam się do liści, Zwracam się do łagodniejszego szumu wiatru, aby użyczyły mi dokładności i jednoznaczności w wyrażaniu swoich myśli.
Zwracam się do kamyczka polnego, aby nauczył mnie chwalić Cię milcząc. Zwracam się do róży kwitnącej, aby wyręczyła mnie swoją urodą. Zwracam się do wszystkiego, co śpiewa i raduje się.
Źródło: Anna Kamieńska, Jan Śpiewak, Abyśmy byli. Wybór wierszy, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2015. Godzina z poezją w bibliotece parafialnej w poniedziałek rano, 17 sierpnia o godz. 8.00 oraz we czwartek wieczorem, 20 sierpnia o godz. 19.00. Polecam i zapraszam, Maria Studencka
|
|
Bogu memu zaśpiewam pieśń nową (Jdt 16, 13) W tytułach trzech ksiąg Starego Testamentu występują imiona żeńskie, są to: Rut, Judyta i Estera. I to właśnie te księgi zainspirowały o. Adama Szustaka OP do refleksji o kobietach. Kaznodzieja, autor licznych książek i internetowych konferencji zaraz na początku prezentowanego dzieła zastrzega, że przedstawia własny punkt widzenia na sprawy kobiet i że wcale nie trzeba się z nim zgadzać, przyznaje także, że mówienie do kobiet jest dla niego dużym wyzwaniem i że wcale nie jest pewien, czy robi to dobrze, ale szczerze troszczy się o kobiety. „Projekt Judyta. Czym jest siła kobiety?” wywodzi się z wtórnokanonicznej Księgi Judyty. Czego się dowiemy, czytając tę książkę? Dowiemy się o kobiecej sile na przykładzie Judyty; jak żyć, aby być w pełni szczęśliwą; jak być piękną, wolną i niezależną; jak być kobietą spełnioną; jak być silną kobietą, nie stając się jednocześnie imitacją mężczyzny; czym prawdziwe piękno różni się od atrakcyjności seksualnej; na czym polega kobieca niezależność i jak ją budować; dla jakich kobiet mężczyźni tracą głowę; jak zachwycać swoją kobiecością. Motto tej książki brzmi: „Kiedy będziesz wolna od mężczyzn, dopiero wtedy będziesz mogła z nimi coś sensownego zbudować”. Ta książka – pisze o. Adam – urodziła się z „przekonania, że jest przez Boga rozrysowany pierwotny projekt mężczyzny i kobiety. Projekt, który można odkryć, odczytać i w sobie zrealizować. Został zapisany w Biblii, czyli w instrukcji obsługi między innymi i tej rzeczywistości, którą nazywamy człowiekiem. Geniusz tego Bożego projektu polega na tym, że jest on jasny, kompletny i gotowy do realizacji, a jednocześnie jest tylko projektem, czyli jego konkretne, indywidualne przekształcenie w rzeczywistego mężczyznę i kobietę nigdy nie będzie takie samo w każdej realizacji. Stworzyciel projektu, jako miłośnik wolności, stworzył bowiem nienaruszalny schemat, gwarantujący osiągnięcie szczęścia i pełni, ale nie zamknął drogi do twórczego rozwinięcia tego projektu”. Judyta, czyli Żydowka, mieszkała w Betuli, miasto leżało w górach, dostęp do niego był trudny, bo prowadziła do niego wąska droga po dnie wąwozu. Dlatego właśnie to miejsce miało bardzo ważne strategiczne znaczenie. Warto pamiętać – mówi o. Adam – że Księgę Judyty należy czytać jak przypowieść. Opowiedziana historia nosi cechy prawdopodobieństwa, są tu wymienione znane z dziejów imiona plemion, królów i wodzów oraz miejsc (Judejczycy, Asyryjczycy, Medowie, Nabuchodonozor, Holofernes, Niniwa), jest motyw wielkiego podboju świata, walk, upadków, dwie strony zbrojnego konfliktu, górska twierdza stawiająca skuteczny opór – taka uniwersalna historia. Jednak najważniejsze są postawy ludzi, ich wiara, relacje z Bogiem – myśl teologicznohistoryczna wyrażona w tej księdze. Miasto, które także jest swoistym bohaterem przypowieści, to Betula, jednak, „nie da się zlokalizować na tamtych terenach miasta” o tej nazwie. Obie strony tej wojny wiedzą o strategicznym położeniu miasta. Holofernes, wódz naczelny wojsk Nabuchodonozora, wymyślił chytry plan zdobycia górskiej twierdzy: opanował źródła wody, odciął Judejczykom dostęp do niej. W mieście sytuacja jest coraz trudniejsza: ludowi grozi śmierć z głodu i z pragnienia, więc coraz więcej zdesperowanych ludzi myśli o poddaniu grodu. Przejście do obozu wroga oznaczało odejście od Boga. Włodarze miasta mieli tylko 5 dni na uratowanie mieszkańców. Wtedy do akcji wkroczyła mężna Judyta. Judyta (czyli Żydówka), to młoda wdowa, bogobojna, piękna i bogata, nie ma ani dzieci, ani krewnych, którzy by mieli prawo zagarnąć jej majątek, stąd zarządza nim sama i świetnie sobie radzi. Judyta jest posłuszna prawu. Przeżywa wdowieństwo zgodnie z nakazem religijnym: posypała głowę popiołem, włożyła wór pokutny, pościła, na dachu domu ustawiła namiot i tam spędzała codziennie wiele godzin na modlitwie, rozmawiała z Bogiem, Jemu bezgranicznie ufała. I tu zrodził się plan ratowania miasta. Judyta wzywa do siebie wodzów, ci patrzą na jej pociągającą twarz, uważnie słuchają jej poleceń, a potem wszystko dokładnie wykonują. Judyta nie ujawniła im sposobu uratowania miasta. Zatem, poznaliśmy Judytę śmiało rozmawiającą z mężczyznami, Judytę, która bierze na siebie wielką odpowiedzialność, Judytę odważną. Judyta ma się udać do obozu wroga, więc specjalnie się do tego przygotowuje: zmywa popiół z ciała, naciera się wonnymi olejkami, zakłada piękne szaty i ozdoby – tak wystrojoną oglądał ją kiedyś tylko mąż. W tę niebezpieczną drogę poszła ze służącą. Kobiety wzięły także jedzenie. Jaką bronią władała ta młoda kobieta? Wiedziała, że Holofernes zwróci uwagę na jej powab. Straż doprowadziła ją do wodza, ten uwierzył, że Judyta uciekła od swoich, że za pięć dni łatwo będzie mógł zdobyć Betulę. Tymczasem chciał zdobyć Judytę, przystał na jej warunki (zgodził się, żeby Judyta razem ze służącą codziennie wieczorem wychodziła poza obóz). O. Adam pisze, że kobieta może wyeksponować swoją seksualność, kobiecy czar tylko w dwóch okolicznościach: dla męża i w sytuacji zagrożenia. Holofernes chciał uwieść Judytę, więc zaprosił ją czwartego dnia na ucztę do swojego namiotu, wypił dużo wina i zasnął. Wtedy Judyta odcięła mu głowę,wyszła z namiotu i razem ze służącą poszła jak co wieczór do źródła a stamtąd do swoich. I stało się tak, jak przewidziała: pozbawieni wodza Asyryjczycy zostali pokonani, Betula ocalała. Oczywiście, nie o to chodzi, aby współczesna kobieta niszczyła nieuczciwych mężczyzn, czy posługiwała się kłamstwem. Chodzi o to, aby zdawać sobie sprawę ze swojego wewnętrznego piękna i dobra, aby mieć „pociągającą twarz”. Chodzi też o to, aby kobiecy powab był zarezerwowany tylko do relacji intymnych z mężem. „Jakie zatem płyną wnioski z tej przypowieści dla was, dla współcześnie żyjących kobiet? Warto w tej historii – pisze o. Adam – zobaczyć dwie rzeczy. Pierwsza z nich to dość prosta, ale może nie dla wszystkich oczywista rzecz. Otóż, jeśli masz faceta lub będziesz go miała, albo masz męża, który jest nie do końca taki, jakim chciałabyś go mieć, to musisz uruchomić całą swoją przebiegłość, podchwytliwość (której bezgraniczne pokłady masz w sobie) i wykorzystać ją do tego, żeby mu pomóc. Jeśli będziesz próbować tłumaczyć mu kawa na ławę, łopatologicznie, że ma być inny i jak ma się zmienić, nic z tego. On tego nie zrozumie, naprawdę. Trzeba to zrobić podstępem. [...] Kobiety, wykorzystujcie swoją naturalną przebiegłość, podchwytliwość, czy nawet złośliwość, by wkręcić mężczyzn w coś dobrego. [...] Historia Judyty to opowieść także o tym, że kobieta jest strasznie sprytna. Mężczyźni z Betuli myśleli, że zginą i że znikąd nie ma ratunku. Judyta zaś na to: jak nie ma ratunku, skoro jest? Mówię poważnie, uruchom swoje zdolności, by nas facetów wciągnąć w coś dobrego, zaprosić do czegoś więcej w życiu, do zmiany, do rozwoju. [...] Drugi wniosek z tej historii to rzecz, którą musisz wziąć w duży cudzysłów. Uważam, choć nie mam pewności, że mam rację, iż istnieją takie sytuacje w życiu, w których kobieta może wykorzystać swoją seksualność w tym złym znaczeniu, czyli wykorzystać ją, by kogoś podkręcić lub trochę uwieść. Kiedy to jest jednak dopuszczalne? Tylko i wyłącznie w jednym przypadku. Gdy chce kogoś obronić”. Są w tej książce fragmenty, które trzeba potraktować z całą powagą i takie, które można przyjąć z przymrużeniem oka. Są też ciekawe wyjaśnienia z czasów, kiedy żyła Judyta, dotyczące np. znaczenia rozpuszczonych włosów, przedstawiania długiego rodowodu kobiety, dziedziczenia po zmarłym żonatym mężczyźnie, konsekwencji przejścia do obozu wroga – z tego powodu również warto sięgnąć po to dzieło, więc zakończę potocznym zwrotem występującym w wypowiedziach o. Adama: „Weź, czytaj tę książkę!”
Źródło: Adam Szustak OP, Projekt Judyta. Czym jest siła kobiety?, Wydawnictwo RTCK, Nowy Sącz 2019. Publikacja książkowa na podstawie wygłoszonych konferencji z adnotacją nihil obstat w 2014 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
Pozwól mi zostać księdzem.
Wspominany w Kościele 4 sierpnia św. Jan-Maria Vianney (1786-1859), patron proboszczów, został wyniesiony na ołtarze 31 sierpnia 1925 roku przez papieża Piusa XI. Nazywany też jest Proboszczem z Ars, bo właśnie w Ars niedaleko Lyonu tę posługę z ogromną żarliwością pełnił przez 42 lata. To była trudna droga do kapłaństwa, mimo że Jan Vianney pochodził z pobożnej rodziny i od wczesnego dzieciństwa wyróżniał się żarliwą religijnością – zauważa ks. Wilhelm Huenermann w powieści hagiograficznej „Święty i diabeł”. Jan-Maria urodził się w Dardilly niedaleko Lyonu w niezamożnej chłopskiej rodzinie, miał pięcioro rodzeństwa. Zgodnie żyjący małżonkowie, Mateusz i Maria, stworzyli dobrze funkcjonującą rodzinę. Na kształcenie dzieci nie było ich stać. Dzieciństwo Jana i jego rodzeństwa przypadło na bardzo trudne czasy dla Kościoła we Francji. W czasie rewolucji, w latach 1789-1799, Kościół był prześladowany, kapłani – by uniknąć śmierci – musieli się ukrywać. Do uszu kilkuletniego chłopca docierały przerażające informacje o palonych kościołach; o wiernych papieżowi prześladowanych kapłanach; a także o księżach, którzy, niestety, podpisali tzw. cywilną konstytucję duchowieństwa, wypawiadając tym samym posłuszeństwo papieżowi. Do Dardilly także dotarły prześladowania: stary lubiany i szanowany proboszcz Jakub Rey najpierw złożył przysięgę, potem ją odwołał i musiał się ukrywać. Nowy proboszcz był suspendowany, więc wierni przestali uczęszczać na Msze Święte, potem kościół zamknięto, lud został pozbawiony posługi duszpasterskiej, panoszyło się zło, nieobyczajność, zgorszenie. „Dzwony umilkły, a lampka przed tabernakulum zgasła. W niejednym domu powoli zapominano o starych chrześcijańskich zwyczajach. Nie składano rąk do modlitwy. Nowo narodzonych dzieci nie chrzczono. Małżeństwa zawierano bez księdza, a niejeden parafianin zmarł bez ostatnich sakramentów”. Niektóre rodziny, w tym Vianneyowie, uczestniczyły w nielegalnie organizowanych Mszach Świętych – w szopach, stodołach odprawiali je ukrywający się księża. W takich konspiracyjnych okolicznościach Janek przystąpił do pierwszej spowiedzi. „Wzruszony do głębi serca czystością duszy tego niewinnego dziecka spowiednik (ks. Groboz) powiedział: Moje dziecko, Pan Bóg dał ci wzrastać w trudnych i niespokojnych czasach. Wielu ludzi straciło wiarę, odrzuciło moralność i odeszło od Boga. [...] Bóg jednak w twojej duszy cudownie ustrzegł światło swojej łaski. [...] Czasy, w których żyjemy, wymagają od nas wielkich rzeczy, a często nawet ofiary z życia. Wymagają od nas bohaterstwa pierwszych chrześcijan i wierności męczenników. Janku, czy jesteś gotów do takiej wierności?” Janek był gotów, a w rok później przyjął pierwszą Komunię Świętą. Jest rok 1798, proboszcz Balley wraz z ukrywającymi się zakonnicami w Ecully przygotowywał 16 dzieci do przyjęcia tego sakramentu. Wreszcie nastał ten dzień. Dzieci w codziennych ubraniach poszły na fermę pani Pingon. „Zaprowadzono je do izby, której okiennice były szczelnie zamknięte. Dla większego bezpieczeństwa pod oknami tejże izby, na podwórzu, zaczęto rozładowywać olbrzymią furę siana”. Ksiądz Balley był w roboczym ubraniu, dla niepoznaki pod pachą niósł narzędzia stolarskie, w szaty liturgiczne przebrał się dopiero w izbie. „Nie było śpiewów ani dzwonów. Nie grały też organy. A mimo to małemu Vianneyowi zdawało się, że niebo się nad nim otwarło, gdy w czasie konsekracji Zbawiciel zstępował na ołtarz. Gdy zaś w czasie Komunii kapłan złożył mu na języku świętą Hostię, dusza chłopca pogrążyła się w oceanie szczęścia”. Marzenie o kapłaństwie Jan Vianney nosił w sercu od wczesnego dzieciństwa. Hagiograf przedstawił to w formie dialogu dwojga dzieci, które zwierzają się sobie z najskrytszych sekretów: kilkuletnia Marysia wyznała Jankowi, że w przyszłości chce wyjść za niego za mąż, a Janek zwierzył się jej, że zostanie księdzem. Janek różnił się od swoich rówieśników: więcej się modlił, czytał religijne powiastki, bardzo pragnął mieć różaniec, był szczęśliwy, gdy mama kupiła dla niego figurkę Matki Bożej, często pościł. Jednak jego droga do kapłaństwa była trudna. Miał braki w edukacji, bo do szkoły (jak większość dzieci w tym środowisku) uczęszczał tylko przez kilka miesięcy w roku. W dodatku ojciec nie chciał słyszeć, że jego syn mógłby zostać księdzem, uważał, że powinien zostać w gospodarstwie. Długo nie pomagały ani nalegania matki, ani księdza. Poza tym, rodzinę czekały spore wydatki: posag dla najstarszej córki, opłacenie zastępcy do wojska dla najstarszego syna. Mateusz Vianney właśnie księdza prosił, aby ten wybił Jankowi z głowy tę szaloną myśl o kapłaństwie. Ksiądz proboszcz postanowił zbadać sprawę powołania 16-letniego już wówczas Janka, ten wyznał: „Ja bez przerwy słyszę, jak mnie Pan Bóg woła: w czasie pracy, w kościele, w domu, w dzień, w nocy... Ciągle słyszę Jego głos: Chodź i ty do mojej winnicy”. Ksiądz dopytywał: „Czy się przypadkiem nie mylisz, moje dziecko? Czy nie pociągają cię wygody życia, jakich duchowieństwo może się dzisiaj znowu spodziewać?” Jednak upłynęło kolejnych kilka lat, zanim Mateusz Vianney wreszcie się zgodził, aby syn zaczął przygotowania do kapłaństwa. 19-letniemu Jankowi po raz kolejny pomógł ks. Karol Balley: przyjął go na naukę łaciny. „Wreszcie otwierała się przed nim brama świątyni, do której tak długo kołatał jak żebrak”. Otworzyła się również brama kolejnych kłopotów. Janek z ogromnym trudem uczył się łaciny, w pewnym momencie zwątpił, że podoła nauce, chciał zrezygnować i wrócić do domu. Wtedy znowu ks. Balley się włączył: „Jest to szalona myśl i z pewnością nie pochodzi od Boga”. Ostatecznie Janek udał się na pielgrzymkę do grobu św. Franciszka Régisa. Wędrował 100 km pieszo, doznał wielu cierpień, bo ludzie bardzo nieufnie odnosili się do pątnika. „Wreszcie szóstego dnia pod wieczór zupełnie wyczerpany dotarł do celu swej podróży. Skoro tylko znalazł się w kościele, zapomniał o całym swoim zmęczeniu”. Jankowi wydawało się, że na obliczu świętego maluje się ledwie dostrzegalny uśmiech. Pielgrzymka przyniosła owoce: Janek uczył się teraz o wiele łatwiej. Niestety, groziło mu nowe niebezpieczeństwo: w 1809 r. Jan został powołany do wojska. Młody rekrut znosił upokorzenia, chorował, nie zdążył ze szpitala do koszar, więc został uznany za dezertera, musiał się ukrywać, był skazany na tułaczkę, ucierpiała również rodzina, ojciec bardzo się gniewał. Jan wrócił do domu, zabrał się znowu z gorliwością do nauki. Wielkim ciosem była dla niego śmierć matki, miał wtedy 25 lat, kolejne smutne rozstanie miało miejsce w rok później: młodszy brat poszedł za niego do wojska – był rok 1812. Jan miał już wtedy wystrzyżoną tonsurę i chodził w sutannie, bo został zrównany z uczniami retoryki w niższym seminarium. Wykłady odbywały się po łacinie, więc Jan znowu miał kłopoty, mimo to zdołał przerobić cały kurs filozofii. Następnie wstąpił do wyższego seminarium w Lyonie, z powodu słabych postępów w nauce został wydalony z uczelni, potem przyjęty ponownie. 13 sierpnia 1815 roku Jan-Maria Vianney w Grenoble został wyświęcony na kapłana. W drodze powrotnej „jego dusza śpiewała Magnificat, kantyk wybranych, którzy noszą w sobie Zbawiciela świata”. A w kolejnej części tej powieści hagiograficznej czytamy o posłudze duszpasterskiej i dalszej drodze do świętości Jana-Marii Vianneya.
Źródło: O. Wilhelm Huenermann, Święty i diabeł, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2010. Imprimi potest Andrzej Ruszała OCD, prowincjał.
Polecam, Maria Studencka
|
|
Przyjaciel kocha w każdym czasie... (Prz 17, 17)
Czasem zadajemy księżom pytanie, jak czytać Pismo Święte – od deski do deski po kolei wszystkie księgi ST i NT, czy lepiej zacząć od Ewangelii albo od najkrótszej księgi, może poznawać najpierw fragmenty? O. Krzysztof Wons SDS zaproponował czytanie Biblii w cyklu książek z łączącym je motywem „lectio divina”. Tym razem pochylamy się nad Pismem Świętym, przyglądając się ziemskiej przyjaźni Jezusa z trojgiem rodzeństwa: Marią, Martą i Łazarzem z Betanii. Oczywiście, wiemy, że przyjaźń to wartość, cnota, bliska relacja... A przyjaciel? „Przyjaciel kocha w każdym czasie” – czytamy motto prezentowanego dzieła zaczerpnięte z Księgi Przysłów – nie wybiera łatwiejszych czy lepszych okoliczności do serdecznych relacji, jest z nami, gdy nam się dobrze powodzi, jest także wtedy, gdy inni odtrącają, jest „w każdym czasie”. I jeszcze jedno: „Przyjacielem jest ten, dzięki komu staję się lepszy” – to cytat z Jana Pawła II. Niewiele wiemy o życiu Marii, Marty i Łazarza. „Wiemy jednak o nich coś najważniejszego: że potrafili kochać, obdarzać przyjaźnią”, że ich dom pachniał betańskim olejkiem, że Jezus w każdym momencie mógł tu przyjść, że tu na Niego czekano. Rozwijamy te nasze wyobrażenia, mimo że w Ewangelii jest niewiele na ten temat, zaczyna się tak: „W dalszej ich drodze zaszedł do jednej wsi. Tam pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go w swoim domu” (Łk 10, 38). Z zapisanego dalej dialogu jednoznacznie wynika, że Jezus tu bywał, że był tu zadomowiony i że obie siostry tę Jego obecność traktowały z miłością, chociaż każda okazywała to inaczej: Marta – krzątaniną wokół posiłku dla Gościa, Maria – słuchaniem. I właśnie to Jezus poleca Marcie, bo to „lepsza cząstka”, a Jezus chce, by każde z trojga przyjaciół stawało się lepsze. „Od tamtego spotkania Betania stała się synonimem gościnnego, ciepłego domu, w którym wchodzący od samego progu czyje się jak u siebie – oczekiwany, przyjęty i kochany. Wtedy już nie jest ważne, w jakim punkcie geograficznym ziemi znajdują się fundamenty i mury tego domu [...], nieważne są tytuły mieszkających za drzwiami, nieważna ich profesja ani stanowisko. Ważna jest sama istota: więzi przyjaźni w domu”. I chodzi o to, abyśmy chcieli i potrafili taki dom stworzyć – dosłownie i w sercu – w którym zawsze będzie miejsce dla „Gościa oczekiwanego”, jak pisała Zofia Kossak. „Ewangeliczna Betania to synonim domu miłości, synonim domostwa przyjaciół, w którym ludzie nawzajem na siebie czekają i chcą ze sobą po prostu być. Jezus w takim ciepłym domu się wychowywał przez 30 lat, z takiego domu wyszedł. Miłość trojga rodzeństwa przypominała Mu o rodzinnej miłości, którą widział i słyszał na co dzień: widział w gestach, słyszał w słowach Józefa i Miriam. [...] Jezus spontanicznie lgnął do ludzkich domów. Kochał spotkania przy stole”. Na kartach Ewangelii jest wiele przykładów, że Jezus odwiedzał domy różnych ludzi, że zasiadał do stołu nieraz wbrew przyjętemu zwyczajowi, że nieraz czyniono Mu nawet wymówki z powodu dobrych relacji z „nieodpowiednimi” ludźmi, zdarzało się, że nie był mile widziany – np. wśród swoich w Nazarecie, gdzie przybył nauczać. Wiemy, że odwiedził chorą teściową Piotra, ucztował w domu celnika Lewiego, widzimy Go przy stole u faryzeusza Szymona, w domu żałoby Jaira – tu wskrzesza zmarłą córeczkę przełożonego synagogi, był nawet u nadzorcy celników – Zacheusza. Jednak najserdeczniejsze i trwałe więzi przyjaźni łączą Go z Martą, Marią i Łazarzem. Skromny dom w Betanii był takim ukochanym kątem w cieniu Świętego Miasta. Gdy dla Jezusa nie było miejsca w Jerozolimie, zawsze mógł udać się do pobliskiej Betanii, do domu przyjaciół. Jezus nie miał swojego domu, nie miał gdzie głowy skłonić (por. Łk 9, 58). Nawet w jerozolimskiej świątyni Jezus czuł się obco, bo zrobiono z niej targowisko. Jezus z uczniami często wieczorem wychodził z Jerozolimy właśnie do „domu ubogich”, „domu utrapienia” (takie znaczenie ma nazwa Betania) i znajdował tu dom ukojenia, pocieszenia, miłości, odpoczynku. Jezus miłował tych troje rodzeństwa, a oni to odwzajemniali, dlatego też pewnie wyczuwali, że Jezus „nosi w sercu tajemnicę jakiegoś bólu”, kiedy przybył do Betanii wraz z uczniami na sześć dni przed Paschą, na ucztę specjalnie dla Niego przygotowaną. To wtedy Łazarz (wskrzeszony Łazarz) zasiadał przy stole, Marta usługiwała, a Maria drogocennym olejkiem nardowym namaściła stopy Jezusa i wytarła własnymi włosami. „To, co dla jednych mogło się wydawać marnowaniem olejku – Czemu to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim? [zapytał Judasz] (J 12, 5) – dla Syna Bożego było najcenniejszym gestem przyjaźni. To, co materialne, prędzej czy później umiera i rozkłada się raz na zawsze, miłość zaś, nawet gdy jest zabijana, zmartwychwstaje. Jest wieczna”. O więzi Jezusa z Łazarzem więcej wiemy od jego sióstr i innych mieszkańców Betanii. Jeden z badaczy przypuszcza, że pod koniec r. 29 Jezus wielokrotnie tu przebywał. Natomiast bezsporny jest zapis w Ewangelii św. Jana, że Rabbi nazwał Łazarza przyjacielem (por. J 11, 3-11). Pewnego dnia Łazarz zachorował. Teraz przyjaźń utrwalała się w cierpieniu. „Przyjaźń potrafi z cierpienia uczynić najbardziej płodne miejsce w ludzkich relacjach; potrafi zamienić je w drogocenną perłę. Cierpienie jest okrutnym nauczycielem, lecz niekiedy także początkiem tego, co w nas najlepsze. Cierpienie i kreatywność są często od siebie zależne. Ból wytwarza straszliwe napięcie, które uwalnia w twórczej reakcji. Cierpienie może być jak ziarnko piasku w muszli; potrafi stworzyć cudowną perłę”. Spośród czterech ewangelistów tylko Jan pisze o Łazarzu i o jego chorobie. Kiedy to się zaczęło, siostry zawiadomiły Jezusa: „Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz”. Jednak Jezus, widzący dalej, nie wyruszył od razu do Betanii, by uleczyć chorego przyjaciela, nie przybył na jego pogrzeb. Bezradni jesteśmy w ziemskim rozumowaniu wobec planów Boga. Żal i bezradność wyrażały siostry i tłum ludzi biegnących za Marią na spotkanie z Jezusem. Widząc ich ból, Jezus zapłakał, zapłakał także nad zmarłym przyjacielem – to była zwyczajna ludzka reakcja wobec cierpienia przyjaciół, Jezus doznał bolesnego wstrząsu. A potem Syn Boży dokonał cudu wskrzeszenia. Dalej o. Krzysztof wyjaśnia duchowy sens tego wydarzenia, które zupełnie się wymyka poznaniu rozumowemu. „Jezus znajdował w Betanii to, czego nie znajdował w Jerozolimie. Nie tylko dach nad głową, ale też wiernych przyjaciół, którzy nigdy nie zdradzili i nie podeptali Jego miłości. Inaczej było w Świętym Mieście”. A najgorsze (o czym Jezus wiedział) miało niedługo nastąpić. „To dlatego pewnego dnia Jezus, patrząc ze wzgórza na miasto, zapłakał. Przez łzy widział miasto, które w niedalekiej przyszłości zamieni się w ruinę, bo nie rozpoznało czasu nawiedzenia Boga. Miasto, które wyrzuca Boga poza swoje mury, prędzej czy później się odczłowiecza. Tak się stanie z Jerozolimą. Potraktuje Syna Bożego nieludzko, a potem sama będzie nieludzko sponiewierana”. Zatem, o. Krzysztof Wons SDS proponując kolejny raz lectio divina, skupia się na różnych aspektach przyjaźni: w przebywaniu, w przyjmowaniu, w dawaniu, w uczuciach, w gestach, w cierpieniu; ostatni rozdział nosi tytuł: Przyjaźń paschalna.
Źródło: O. Krzysztof Wons, Przyjaciele Jezusa. Lectio divina z Marią, Martą i Łazarzem, Wydawnictwo SALWATOR, Kraków 2019. Imprimi potest ks. Józef Figiel SDS,prowincjał. Polecam, Maria Studencka
|
|
O. Ramón Cué Romano SI (1914 -2001) Prezentowane dzieło „Mój Chrystus połamany” o. Ramóna Cué Romano to „piękna opowieść o bezgranicznej Miłości Boga”, cechuje się „prostotą, szczerością, odważnym humanizmem i głębią medytacji religijnych” – tak ocenia je tłumaczka, Maria Stypułkowska, a Jan Paweł II napisał, że to utwór natchniony i sugestywny, chwalebna forma apostolstwa. Polecana książka składa się z dwu części: pierwsza (opublikowana w 1963 r.) zawiera pięć medytacji wielkopostnych, które zostały najpierw wygłoszone przez o. Cué w telewizji hiszpańskiej; druga część (napisana w kilka lat później) nosi tytuł „Mój Chrystus Połamany odwiedza mieszkania” i zawiera sześć opowiadań (można je czytać jako odrębne rozważania) o spotkaniach Jezusa z ludźmi, a w zasadzie o spotkaniach człowieka z Jezusem w różnych ludziach. Postacią łączącą wszystkie te rozdziały w spójną całość jest „Mój Chrystus Połamany” – jak mówi o. Cué. „Mój Chrystus Połamany” to niewielka rzeźba Jezusa Ukrzyżowanego, rzeźba ta jest bardzo zniszczona: nie ma prawej ręki, prawej nogi od połowy uda, nie ma twarzy (bo została odrąbana), nie ma krzyża... Ojciec Cué zapragnął kiedyś nabyć dla siebie figurę Jezusa, dlatego odwiedzał tzw. „Czwartek”, to znaczy targ staroci w Sewilli. I pewnego razu zobaczył tę rzeźbę, zapragnął ją mieć. I już w chwili transakcji z antykwariuszem poczuł się nieswojo, poczuł się jak Judasz (był czwartek, kiedy przyjaciel zdradził Jezusa i wytargował od kapłanów 30 srebrników za Niego). I od tej chwili toczył się nieustanny dialog ojca jezuity z Chrystusem, duchowny raz po raz otrzymuje lekcję pokory, musi zweryfikować stan swojego serca i sumienia, musi wniknąć w swoją wiarę, musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w danej sytuacji Chrystus tak by postąpił. I on, zakonnik, raz po raz musi przyznać, że nie jest łatwo kroczyć drogą Zmartwychwstałego. Ta zniszczona figurka nie dawała mu spokoju, więc wstąpił do konserwatora zabytków i zamówił renowację rzeźby (przyjaciel, który pomógł mu nieść rzeźbę, utwierdzał go w tej decyzji). Tu muszę zaznaczyć: streszczenie zupełnie nie oddaje dramatyzmu głębokiej medytacji przedstawionej w formie dialogu Jezusa z zakonnikiem, każde słowo jest niezwykle ważne, więc tym bardziej zachęcam do czytania tej niezwykłej natchnionej książki. Dlaczego człowiek chce odrestaurować zniszczony wizerunek ukrzyżowanego? Zniszczona figurka wywołuje wyrzuty sumienia, nie lubimy patrzeć na coś zdewasowanego, to burzy nasz spokój, wolimy żyć w świecie pozornie pięknym, wolimy oceniać to, co zewnętrzne, wolimy unikać ludzi cierpiących, ubogich, chorych, niedoskonałych, wolimy udawać, że taki świat nie istnieje, że to tylko jakiś margines życia społecznego, a my jesteśmy doskonali. A Jezus? To już wiemy z NT, nie unikał towarzystwa ludzi odtrąconych, kolaborantów, chorych i ubogich. Jezus chciał pozostać „Chrystusem Połamanym”, nie zgodził się na renowację (odbudowanie nogi i ręki), nie zgodził się na renowację twarzy, bo przecież za każdym razem będzie miał twarz człowieka, którego spotka, w którym będzie – dla nas to ważna i trudna lekcja: w brudnym pijanym człowieku zobaczyć Chrystusa, jego twarz ma przecież także narkoman, złodziej, prostytutka... Jezus nie zgodził się także na dorobienie krzyża. Dlaczego? Bo niesie krzyż z każdym cierpiącym człowiekiem. I jeszcze jeden protest Jezusa musiał z pokorą przyjąć o. Cué: nikt nie ma prawa zawłaszczyć Chrystusa, zatrzymać tylko dla siebie. A jednak przez pewien czas rzeźba przebywała pod kluczem w gabinecie zakonnika, a on cieszył się, że może mówić: „Mój Chrystus Połamany”. Pewnego dnia figurka zniknęła – od tego epizodu rozpoczyna się druga część medytacji o miłosiernej miłości Boga do człowieka. Coraz więcej ludzi chciało gościć u siebie Chrystusa Połamanego, coraz więcej ludzi chciało używać zaimka dzierżawczego „mój” w odniesieniu do zniszczonego wizerunku Pana. Do zakonnika przybywało sporo interesantów (sic!), ale on stale odmawiał wypożyczenia (!) rzeźby, aż pewnego dnia Chrystusa Połamanego nie zastał w domu. Od tego dnia zaczęła się peregrynacja Jezusa, o. Cué czasem protestował bezskutecznie, czasem się zdumiewał bardzo, wreszcie założył specjalną kartotekę ludzi proszących o Chrystusa. Pewna zamożna kobieta chciała wyposażyć tę nędzną figurkę w godny Chrystusa ekwipaż: kosztowny futerał, elegancka skóra, gwoździe z brylantami. Jednak Chrystus wolał zniszczoną walizkę, więc kobieta przeznaczyła kosztowności na ambulans, to w nim nędzarze spotykali Chrystusa. Wśród proszących o wizytę Chrystusa Połamanego było także zamożne małżeństwo, Chrystus to zaproszenie przyjął. Plan ludzki był taki: 25 katolickich małżeństw miało się zebrać w willi pomysłodawców, uroczyste powitanie Pana uświetniłyby występy orkiestry i chóru, Chrystus i o. Cué zostaliby przywiezieni limuzyną. Plan Boży był zupełnie inny. O umówionej godzinie małżonkowie przyjechali po Chrystusa Połamanego i o. Cué. Jednak szofer, mimo protestów to pani, to pana nie pojechał do willi, gdzie już goście się zbierali, zaparkował limuzynę przed obskurnym 5-piętrowym blokiem w ubogiej dzielnicy. Potem wszyscy (małżonkowie z pewnymi oporami) weszli na poddasze do maleńkiego mieszkania ubogiej, chorej, samotnej staruszki (nie otrzymywała nawet skromnej renty). Z braku miejsca o. Cué położył rzeźbę na pościeli, teraz Połamany Chrystus miał twarz staruszki i jej krzyż dźwigał. W pewnej chwili weszła sąsiadka, ona jedna zajmowała się sparaliżowaną staruszką: przynosiła jedzenie, prała, sprzątała, myła; robiła to zupełnie bezinteresownie już od pięciu lat, nie otrzymywała przecież żadnej materialnej gratyfikacji. Wejście tej kobiety wywołało konsternację i protesty małżonków, bo była to prostytutka, ale to właśnie jej twarz miał teraz Chrystus Połamany, to jej krzyż dźwigał... Małżonkowie wiele się tu dowiedzieli, musieli zweryfikować swoje uzdolnienia do miłości bliźniego. Chrystus pozostał w tym nędznym miejscu, w nocy staruszka zmarła, na jej pogrzeb przyjechało 25 małżeństw w limuzynach, orkiestra i chór – tu odbyło się to zaplanowane w innym miejscu spotkanie z Połamanym Chrystusem. Jest w tych rozważaniach jeszcze kilka innych przykładów o pozornej miłości bliźniego i o tym, że nie wolno sobie zawłaszczać Chrystusa, że należy Go zanieść innym, dzielić się nim, że w innym człowieku trzeba go dostrzec. Te przejmujące medytacje kończą się znamiennymi pytaniami: „Boli was patrzenie na Niego połamanego, a tak pięknie wyrzeźbionego w drzewie? A czy nie będzie was bolało więcej patrzenie na Niego połamanego w życiu tylu braci?”
Źródło: O. Ramón Cué Romano SI, Mój Chrystus Połamany, Częstochowskie Wydawnictwo Archidiecezjalne Regina Poloniae, Częstochowa 1984. Imprimatur: Kuria Diecezjalna w Częstochowie, bp Stanisław Nowak. Polecam, Maria Studencka
|
|
Kamil de Lellis (1550 – 1614)
Kamil de Lellis to jedyny w Kościele katolickim święty o takim imieniu, wspominamy go 14 lipca, w rocznicę jego śmierci. To włoski duchowny, założyciel Zakonu Kleryków Regularnych Posługujących Chorym; jednak, mówiąc o tym zgromadzeniu, częściej posługujemy się określeniem: kamilianie (MI ). Przebywają wśród ciężko chorych, więc raczej na zadbanych ulicach ich nie widujemy, ale łatwo ich rozpoznać, bo na habicie kamilianina widnieje czerwony krzyż z sukna. Ten krzyż – czytamy w podręcznej książeczce z modlitwą do św. Kamila – ma pobudzać chorych i umierających do ufności i skruchy, ma przypominać krzyż Chrystusa pokryty najdroższą krwią Zbawiciela. Wyjątkowość tego zgromadzenia polega na tym, że oprócz powszechnie obowiązujących zakonników ślubów czystości, ubóstwa i posłuszeństwa kamilianie składają ślub bezwarunkowego posługiwania także ludziom cierpiącym na choroby zakaźne. Kamil de Lellis został wyniesiony na ołtarze w 1746 r. przez papieża Benedykta XIV. Jest patronem służby zdrowia, szpitali, hospicjów, domów opieki, ludzi nieuleczalnie chorych, uzależnionych; w modlitwach proszą go o wstawiennictwo także ci, którzy z determinacją, z narażeniem własnego życia opiekują się cierpiącymi na choroby zakaźne. To święty na nasze czasy walki z pandemią. Jedyny święty o imieniu Kamil jest jednym z bohaterów hagiohraficznej antologii „Historie świętych grzeszników” abpa Albana Goodiera SJ. „Kamil pracował nieustannie i wkrótce jego praca przyniosła owoce: zaczął mieć więcej wiary w siebie, a inni zaczęli mieć o nim dobrą opinię. Wraz z tą zmianą Kamil zaczął dążyć do tego, by wznieść się ku lepszym rzeczom, a z tym pragnieniem przyszły też i środki, by to osiągnąć”. Zanim jednak Kamil uwierzył w siebie, że naprawdę potrafi i chce się zmienić, wiele razy upadał i podnosił się na chwilę, i znowu upadał. Nieraz był na dnie ludzkiej egzystencji, zaznał nędzy moralnej i bytowej. Nieraz sam się dziwił, w jaki sposób udało mu się przetrwać i wyjść z tarapatów. Nie myślał wtedy o Bożej Opatrzności, o swoim Aniele Stróżu, czasem tylko przypominała mu się matka i jej żarliwa religijność. Pewnego dnia Kamilem zainteresował się szlachetny zamożny człowiek, który chciał mu pomóc: nie dał młodzieńcowi pieniędzy, ale skierował go na budowę klasztoru dla kapucynów. Kiedy po raz pierwszy w życiu Kamil zaczął uczciwie pracować, jego „jedyną ambicją było przetrwać do wiosny i zarobić trochę pieniędzy, które pozwoliłyby mu zacząć nowe życie [..], ale nie miał on żadnych planów, nawet nie przypuszczał, że mógłby pójść dalej”. Ciągle jeszcze nie widział celu, nie myślał o sprawach ważnych, chciał tylko na krótką chwilę zapewnić sobie byt materialny. Doszło do tego, że nawet odrzucił bezinteresowną pomoc mnichów, bo podejrzewał, że będą chcieli zatrzymać go w klasztorze. Nie potrafił zaufać uczciwym może dlatego, że wcześniej wielokrotnie wiązał się z ludźmi o niskim morale i sam żerował cynicznie na ludzkich słabościach, był przecież od wczesnej młodości hazardzistą, był żołnierzem najemnym w różnych armiach: raz po jednej, raz po drugiej stronie. Taki tryb życia przez kilka lat prowadził razem z ojcem, do którego uciekł od krewnych opiekunów i ze znienawidzonej szkoły. Niestety, z domu nie wyniósł dobrego wzorca: ojciec przebywał poza domem, o żonę i dziecko nie dbał. Matka nie radziła sobie z krnąbrnym chłopcem, zmarła wcześnie ze zgryzoty. Jedyną wartością, jaką wyniósł z domu, był obraz żarliwie modlącej się matki – to go czasem niepokoiło, wywoływało jakieś wyrzuty sumienia, ale szybko je zagłuszał kolejnymi uciechami i hazardem. Zatem, nieuporządkowane życie w okresie wczesnej młodości miało swoje źródło w doświadczeniach z dzieciństwa. Dawniej i dziś hazard to jedno z tych uzależnień, z którymi najtrudniej się walczy, z których najtrudniej wyjść. W dodatku niszczy i jednostkę, i całe rodziny. A jednak historia św. Kamila pokazuje, że nie ma takiego grzechu, z którym Jezus sobie nie poradzi, jeśli tylko człowiek z własnej woli do Niego przyjdzie. A Kamil przyszedł. Pracując przy budowie klasztoru, Kamil wytrwale pracował także nad sobą, nad swoimi słabościami. Mijały kolejne miesiące, a Kamil ku własnemu zdumieniu nadal trwał mocno przy swoim postanowieniu, że nada swojemu życiu sens. Kiedyś już próbował, chciał nawet wstąpić do zakonu, przyrzekł to. „Pewnego dnia, kiedy prowadził osły, otrzymał nagrodę za swoją wytrwałość. Wydawało mu się, że widzi siebie i całe swoje dotychczasowe życie w zupełnie innym świetle. Pamięć o przyrzeczeniu, które złożył dawno temu, powróciła do niego i zaczął pytać sam siebie, czy to, co robi obecnie, nie jest przypadkiem szansą na to, by owo przyrzeczenie wypełnić. Kamil pamiętał, jak kiedyś miał nadzieję, że życie zakonne stanie się dla niego wybawieniem od tego żałosnego życia, jakie wiódł. Powiedział o tym wszystkim jednemu z braci zakonnych i usłyszał z jego strony słowa zachęty. Zachęta wzmocniła pragnienie nowego życia, więc Kamil wkrótce padł na kolana przed przełożonym klasztoru, pytając, czy może go przyjąć do zakonu. To już był nowy Kamil. Jednak u franciszkanów nie mógł pozostać, bo odnowiła mu się rana w nodze. Dawniej butny i gwałtowny teraz z pokorą postanowił powrócić do rzymskiego szpitala św. Jakuba, skąd go kiedyś słusznie wyrzucono za uprawianie hazardu, i poprosić o jeszcze jedną szansę oraz leczenie nogi. Franciszkanie dali mu dobre referencje, bo przez niemal rok pracował tak sumiennie, jak jeszcze nigdy wcześniej, udało mu się także uniknąć hazardu. Był rok 1575, kiedy Kamil został ponownie przyjęty do szpitala św. Jakuba. Tym razem nie zawiódł przełożonych. Nawiązał też kontakt z księdzem Filipem Neri, który był znany z tego, że miał cudowną moc wspomagania grzeszników i opiekował się dziećmi z najuboższych środowisk. Święty Filip przygarnął byłego żołnierza. Pod jego wpływem Kamil zupełnie się ustatkował. Po czterech latach, już zdrowy, powrócił do kapucynów, jednak rana w nodze znowu zaczęła się jątrzyć, więc Kamil znowu musiał opuścić klasztor, tym razem bez możliwości powrotu. „Tak więc, po raz trzeci ambicja Kamila, by zostać bratem zakonnym, nie spełniła się”. Próbował jeszcze u bernardynów, ale i tu nie mógł pozostać. Powrócił do Filipa Neri, do Rzymu, do szpitala św. Jakuba, tu był pielęgniarzem. Miał 30 lat i był odrodzonym człowiekiem, w dodatku teraz zaczęły ujawniać się jego piękne cechy. Znał wartość nieustannej pracy, umiał zwalczać pokusy, im więcej dawał z siebie, tym czuł się szczęśliwszy. Opiekował się pacjentami, nie tylko im służył, kochał ich. Tu zaczyna się kolejny etap tej niezwykłej historii dochodzenia do świętości. Kamil rozpoznaje swoje powołanie: chce służyć chorym, chce się nimi opiekować nie z obowiązku lecz z miłości do nich. Kamil realizuje kolejne pomysły: gromadzi wokół siebie mężczyzn, którzy tak jak on służą chorym z miłością, wynajmuje już poza szpitalem św. Jakuba dom dla ciężko chorych najuboższych ludzi, dla szpitala pozyskuje najbardziej oddanych duszpasterzy, rozpoczyna porzuconą niegdyś edukację, wreszcie, w 1584 r., przyjmuje święcenia kapłańskie, z pomaganiem ubogim wychodzi poza mury domu, w 1582 r. zakłada Zakon Kleryków Regularnych Posługujących Chorym, w czasach zarazy Kamil i jego towarzysze złożyli przysięgę, że będą odwiedzać miejsca, w których panuje zaraza, zakonnicy szczególną troską otoczyli umierających. Podsumowując: „Po pierwsze – można powiedzieć, że Kamil był założycielem nowoczesnego ruchu opieki nad chorymi. Po drugie, bez cienia wątpliwości, zawdzięczamy mu czerwony krzyż” (zgodę na noszenie czerwonego krzyża na habitach i płaszczach wydał zakonowi papież Sykstus V w 1586 r.).
Źródło: Abp Alban Goodier SJ, Historie świętych grzeszników, Wydawnictwo AA, Kraków 2012. Polecam książkę z bibliotecznej półki, Maria Studencka
|
|
Przepraszam – to kluczowe słowo w książce „Księża na księżyc. Tylko co dalej?” księdza Piotra Pawlukiewicza. Kluczowe – bo i księża, i świeccy powinni o nim pamiętać, przekonuje ks. Piotr, i od tego zaczyna swoje rozważania o posłudze kapłańskiej. Nie ma w tej książce teoretycznego dyskursu o sakramencie kapłaństwa, natomiast jest wiele konkretnych przykładów duszpasterskiej posługi, a z tym przecież najściślej wiążą się relacje: ksiądz – świecki; z tym też wiążą się nierozerwalnie pewne problemy, czasem trudne sprawy, czasem wątpliwości, czasem jakieś nieporozumienia, czasem niezrozumienie. I dotyczą zarówno jednych, jak i drugich. A celem tej książki jest (jak sądzę) poprawianie tych relacji, jest troska o dobro Kościoła, troska o nas wszystkich, którzy ten Kościół tworzymy. Z ogromną troską i delikatnością zaniepokojony kapłan pisze o tym, co może boleć jednych i drugich, oraz – co bardzo istotne – jak jedni drugim mogą pomóc. „Być może i Tobie jakiś kapłan sprawił przykrość. A może tylko widziałeś lub słyszałeś coś, co Cię zabolało lub zgorszyło. [...] Może w konsekwencji takiego zdarzenia ten ktoś obraził się i odszedł od Kościoła. Może znasz takiego człowieka. Otóż jeśli tak było, to chciałem Ci powiedzieć (lub prosić Cię, byś powiedział to w moim imieniu temu zgorszonemu lub skrzywdzonemu człowiekowi): przepraszam. [...] Ale mam też jedną prośbę. Jeśli to Ty obmawiałeś, oczerniałeś, rozbijałeś tę świętą jedność Kościoła, to też przeproś. Tego konkretnego księdza. [...] Dlaczego o to wszystko proszę? Bo jeśli coś w Kościele ma się zmienić, i księża, i świeccy muszą umieć powiedzieć „nasz błąd” i „przepraszam”. Bo jeśli Ty i ja chcemy być uczniami Jezusa, to otaczając Chrystusowy ołtarz, często wspólnie będziemy odmawiać modlitwę Pańską. A są tam słowa: „Ojcze nasz”. „Ojcze nasz – księży i świeckich. Ten sam, do którego wołamy: „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszm winowajcom”. W przestrzeni publicznej wiele się mówi o Kościele, o księżach, to wcale nie jest temat nowy. Tak było w zasadzie od samego początku. Różne były oczekiwania ludu Bożego wobec Jezusa, wobec Jego następców. Niektórzy oczekiwali cudów, np. uzdrowień, ale już nauki przyjmować nie chcieli. Poza tym trzeba sobie uświadomić, że tematem rozmów, także tych nieprzychylnych, są zwykle ci, którzy jakoś się rzucają w oczy, wyróżniają się. A księża się wyróżniają. Takie nastały czasy, że aby „chodzić teraz w sutannie, to trzeba być bohaterem”. I znowu trzeba dodać: nie generalizujmy. Księża równie często doznają ludzkiej życzliwości właśnie wtedy, gdy nie ukrywają swojego stanu. Nieznani ludzie pozdrawiają: Szczęść Boże!, proponują pomoc: Może księdza podwieźć?, ktoś w czasie kolędy dyskretnie przyszyje guzik przy kurtce pozostawionej w przedpokoju, niektórzy na ulicy proszą o błogosławieństwo. Po prostu, niektórzy świeccy w każdej sytuacji uznają świętość sakramentu kapłaństwa każdego księdza, i każdego księdza szanują, bo widzą w nim Chrystusowego kapłana. Kapłaństwo to dar i niepojęta tajemnica, to wielka odpowiedzialność, to wielki trud. Niestety, są także i tacy księża, którzy tę niezwykłą posługę wypełniają niegodnie, sieją zgorszenie – pisze ks. Piotr. Wiele lat wcześniej ks. Piotr usłyszał niezwykle piękne zdanie adresowane do neoprezbitera: „Twoje kapłaństwo, księże neoprezbiterze, jest czymś tak świętym i niezwykłym, że ty sam ucałuj swoje ręce” – powiedział w homilii w czasie Mszy Świętej prymicyjnej ks. poeta Jan Twardowski do młodego prezbitera rozpoczynającego posługę duszpasterską. I chodzi o to, abyśmy wszyscy (i księża, i świeccy) stale o tym pamiętali, abyśmy to szanowali, abyśmy nie deprecjonowali tego daru. Jak wspólnie dbać o Kościół? Jak wspólnie dbać o księży? „Ta książka – pisze ks. Piotr – nie ma być, rzecz jasna, wykładem na temat kapłaństwa ani posługi księży we wspólnocie Kościoła. Chciałbym tylko odnieść się w niej do tego, co stanowi przedmiot krytyki, która w ostatnim czasie tak się nasiliła w naszym kraju. Nie odpowiadając atakiem na atak, pragnąłbym spokojnie wytłumaczyć to, co da się wytłumaczyć, a jeszcze bardziej chciałbym spojrzeć na nasze wewnątrzkościelne sprawy przez pryzmat Ewangelii, a nie tylko ludzkich ocen i sądów. Ta książka ma być ręką wyciągniętą do tych, którzy są wrogo nastawieni do Kościoła instytucjonalnego, żadne bowiem rozdarcie we wspólnocie Ludu Bożego nie powinno być nam obojętne, jeśli naprawdę chcemy tworzyć Kościół, którego fundamentem jest Chrystus”. Wśród ludzi zabierających głos na temat księży można zauważyć dwie diametralne postawy: jedni chwalą wszystko, cokolwiek ksiądz zrobi czy powie, inni wszystko ganią. A kapłanom – mówi ks. Piotr – nieraz bardzo by się przydała życzliwa rada, konstruktywna uwaga, jakaś podpowiedź. I przykład. W niewielkiej parafii zaproszony tu ksiądz mówi na kazaniu o kolędzie, w której uczestniczył, podaje jakieś przykłady, omijając nazwiska. Młody kościelny mówi mu, żeby raczej pominął te przykłady, bo tu wszyscy się znają. Ksiądz jest najpierw zdumiony, że młody człowiek udziela rad duszpasterzowi. Jednak po wyjaśnieniach przyznaje mu rację. Krótko mówiąc, szczerość i życzliwość służą wspólnocie, pochlebstwa i napastliwość szkodzą. Ks. Piotr wręcz apeluje do wiernych: jeśli ktoś widzi, że dzieje się coś nagannego, że coś niedobrego dzieje się z księdzem, to trzeba o tym taktownie z nim porozmawiać. Taka rozmowa będzie trudna, trudna dla obu stron, ale będzie służyła dobru kapłana, a tym samym dobru wspólnoty Kościoła. Jest jeszcze jeden sposób, by pomóc księdzu, każdemu księdzu: modlitwa. I o tę szczególną pomoc ks. Piotr prosi każdego czytelnika, każdy ksiądz tej pomocy potrzebuje. Co to znaczy: „dobry ksiądz”, „fajny ksiądz”, „życiowy ksiądz”? „Niepojęta jest różnorodność ludzkich opinii. To, co jednych zachwyca, inni traktują z rezerwą albo nawet z niechęcią”. To samo kazanie u jednych wywołać może podziw, u innych oburzenie takie, że demonstracyjnie wychodzą z kościoła. Nie roztrząsajmy tego, bo mamy „bardzo konkretny wzór postawy i posługiwania kapłańskiego. Jest on ponadczasowy i uniwersalny, dotyczy bowiem wszystkich biskupów i księży na świecie. Zarówno zacnych profesorów, którzy nauczają z katedr uniwersyteckich, jak i księży wikarych, którzy prowadzą grupy ministranckie. Tym wzorem jest Osoba Jezusa Chrystusa, jedynego Kapłana, którego obecność mają urzeczywistniać poprzez swoje posługiwanie wszyscy biskupi i księża. Każdy ksiądz w momencie święceń jest tak mocno jednoczony z Chrystusem, że cała jego posługa musi być na wzór kapłaństwa Chrystusowego. Jemu ma służyć, Jego ma głosić, a wszystko to czynić w Chrystusowy sposób. Każdy ksiądz jest powołany do szczególnego naśladowania swojego Zbawiciela”.
Źródło: Ks. Piotr Pawlukiewicz, Księża na księżyc. Tylko co dalej?, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020. Polecam, Maria Studencka
|
|
Ks. Piotr Pawlukiewicz (1960 – 2020)
Nieżyjący już, niestety, ks. Piotr Pawlukiewicz o sobie, o swoich książkach, internetowych katechezach powiedział tak: Nie jestem ani naukowcem, ani lekarzem. Mam jedynie pewne duszpasterskie doświadczenie dotyczące różnych problemów, jakie spotykają ludzi. Działam, kierując się intuicją duszpasterską, i wierzę w podpowiedzi Ducha Świętego. Jedną z tych jego książek o naszych problemach wybrałam do dzisiejszej prezentacji. Jej tytuł brzmi: „WSTAŃ. Albo będziesz święty, albo będziesz nikim”. Kryzysy. Lubimy narzekać, z małych problemów robić wielkie, niektórzy z nas, zdaniem psychologów, wręcz lubią być nieszczęśliwi, lubią przerzucać odpowiedzialność za własne zaniedbania na kogoś innego, jakieś niesprzyjające okoliczności zewnętrzne. Niektórzy lubią trwać w kryzysie. Jednak, z duszpasterskiego doświadczenia wynika, że „w pewnym sensie każdy człowiek jest w kryzysie. Kto z nas może powiedzieć, że osiągnął taki spokój serca, o jakim marzył?” Ledwie otrząsnęliśmy się z jednego kryzysu, a już następny nas dopada, i jest to kryzys prawdziwy. „Odnosimy wrażenie – pisze ks. Piotr Pawlukiewicz – że ciągle tkwimy w przedpokoju lepszego życia, że dopiero kiedyś będziemy zaproszeni na salony. Myślę, że wielu ludzi trwa w przekonaniu, że do tych salonów nie ma jeszcze dostępu”. Wielu również sądzi, że kryzysy, które nas dotykają, skutkują ustawicznymi zmianami, ciągłym reformowaniem, a to z kolei wywołuje następne niepokoje. Powinniśmy sobie jednak uświadomić, że stale jesteśmy w drodze, że niektóre zmiany są wręcz konieczne, że powinny nam się przytrafiać. „Jesteśmy w stanie ciągłego reformowania się, nieustannej zmiany. Ona jest konieczna, bo ciągle musimy odpowiadać na coraz to nowe działania Szatana. Diabeł już się o to stara, żebyśmy nie spali spokojnie i ciągle musieli sobie radzić z przeróżnymi pokusami, którymi chce nas zwieść”. Emocje. Emocje, które przeżywamy, bywają bolesne, niewygodne, trudne; ale też przyjemne, oczekiwane, łatwe. Rodzi się w nas taki odruch, żeby te nieprzyjemne zlikwidować od ręki. Czasem sądzimy, że one same w sobie są złem. Tymczasem ks. Piotr przypomina, że nie ma dobrych czy złych emocji. One w ogóle nie podlegają wartościowaniu moralnemu. „Wszystkie emocje z moralnego punktu widzenia są naturalne”. Natomiast, ważne jest, co z nimi zrobimy. I znowu, powołując się na księży specjalistów z dziedziny psychologii, ks. Piotr udziela kilku cennych rad w sprawie naszych emocji. Przede wszystkim, trzeba szukać źródeł emocji, wtedy możliwe jest uwolnienie się od nich. Poza tym, trzeba tych naszych emocji po prostu posłuchać, odnaleźć źródło jakiegoś zranienia i leczyć przyczynę. Z bólu, który przeżywamy, bardzo często rodzą się rzeczy piękne, u artystów na przykład będą to wielkie dzieła, one często są owocem bólu. Serce. Zdarza się tak, że nasze własne postępowanie bardzo nas zaskakuje, że nie rozpoznajemy w nim siebie, kiedy popełniamy coś moralnie nagannego. Ksiądz Piotr w konfesjonale nieraz słyszał takie wyznania. Jesteśmy dla siebie taką zagadką. Trzeba sobie postawić pytanie: Kim ja tak naprawdę jestem, kim jestem w głębi serca? „Najczęściej – mówi ks. Piotr – w głębi serca różnych ludzi spotykam dziewczynki i chłopców. Przestraszonych, od trzydziestu lat siedzących na trawniku, z którego nikt ich nie zabrał”. Dorosły człowiek żyje w jakimś cieniu, zmaga się ciągle z jakimiś przeżyciami z dzieciństwa, nie może dorosnąć, nie potrafi wziąć na siebie odpowiedzialności za siebie. Bywa, że taki człowiek spowiada się nadal z dziecięcych grzechów: żonaty mężczyzna wyznaje, że nie słuchał mamusi, natomiast o swoich relacjach z żoną, z dziećmi nie mówi nic. Dopiero dopytywany przez spowiednika wyznaje, że w tych relacjach jest wiele do naprawienia. Zatem, trzeba sobie często zadawać to pytanie: Kim jestem w głębi serca? Świętość. Zdarza nam się, że kogoś podziwiamy za pobożność, prawość, uczciwość, rozmodlenie, „a my mamy wrażenie, że takie życie nie jest dla nas. Dlaczego niby ono nie ma być dla ciebie?” Przecież wystarczy opuścić tę swoją skorupkę, spojrzeć na siebie z boku, wziąć się w garść i zacząć naprawiać swoje życie, podnosić się z upadku. Każdy moment życia jest dobry na to, by znaleźć się na drodze do świętości, by prosić Boga o wiele. „Problem polega na tym, że my ciągle od Pana Boga za mało chcemy. Naprawdę za mało! O dużo prosimy, ale to są prośby w stylu: ‘Daj mi okulary’, gdy Pan Bóg chce nam oczy naprawić”. To, że Pan Bóg nie umie dawać mało, odkryła siostra Faustyna. Więc zostawmy te drobne prośby o pieniądze, dobrą pracę a nawet zdrowie, a prośmy o wiele (apeluje ks. Piotr). „Chrześcijanin powinien mówić: Ja chcę wieczności w Twoim świecie! Szczęścia! [...] Do Pana przychodzimy przecież po pełnię szczęścia, nie jakieś jego ochłapy”. Więc, bądź święty, apeluje ks. Piotr, bo „świętość to po prostu odwaga, której ci przecież nie brakuje”. Szczęście. „Mamy w Polsce kryzys szczęścia” – mówi ks. Piotr. Gdybyśmy umieli się cieszyć, gdybyśmy chcieli się cieszyć, to nasze kościoły drżałyby w posadach od tegoż szczęścia. Każde „Hosanna!” czy „Alleluja!” byłoby prawdziwym okrzykiem radości, a kościół wypełniałaby jakaś promienna jasność bijąca od twarzy szczęśliwych ludzi przeżywających podniośle i radośnie cud Eucharystii. Niestety, w naszych świątyniach jest smutno, mamy kryzys szczęścia. „Kryzys przejawia się w jeden sposób: smutek, zamknięcie, odejście, odizolowanie się. To wszystko jest zupełnym przeciwieństwem tego, do czego powołał człowieka Pan Bóg”. Spowiedź. Mamy skłonność dorabiać sobie ideologię do naszych pragnień, okłamujemy innych, okłamujemy przede wszystkim siebie, manipulujemy sobą. „Każdy grzech musi być poprzedzony kłamstwem. Od kłamstwa wszystko się zaczyna. Ktoś, kto kradnie, mówi: Ja mam prawo do pieniędzy. Zakład pracy poradzi sobie bez tych trzech stówek, a mnie one zawsze pomogą. Jeśli mam kogoś zwymyślać, to najpierw muszę sobie udowodnić, że on rzeczywiście jest draniem, łajdakiem. Jeśli mam współżyć w jakimś związku pozasakramentalnym, poza prawem Bożym, to przecież muszę okłamać siebie: Ona jest taka samotna, ja też jestem samotny i się dogadujemy. Pan Bóg przecież zrozumie”. I okłamujemy siebie, że właściwie w spowiedzi wcale nie trzeba o tym mówić – bo skoro się kochamy, a miłość jest darem, a uczucia nie podlegają ocenie, to my nic złego nie robimy. „Grzech – pisze ks. Piotr – tak po cichu wchodzi w życie człowieka. A potem na spowiedzi można usłyszeć: Proszę księdza, zgrzeszyłem, upadłem. [...] ale to się zaczęło już wcześniej”, najpierw były spojrzenia, uśmiechy, pozornie nic złego, ale ja już wtedy myślałem o niej inaczej. Niestety, wśród ludzi przystępujących do spowiedzi są też i tacy, którzy nie rozumieją (nie chcą zrozumieć), że trzeba zrezygnować z takich pozornie niewinnych zachowań, bo one są złe. „Grzech to nie jest jednorazowy atak, grunt pod niego jest zmyślnie urabiany przez Szatana. Być może on już dzisiaj szykuje ci numer na dwa tysiące dwudziesty pierwszy rok i powoli przygotowuje sobie do niego płaszczyznę. Szatan wie, że nie zrobisz świństwa tak od razu. Ale jeśli cię odpowiednio do tego przygotuje, podrzuci właściwe pomysły, to może się zdarzyć, że zwycięży”. Anegdota. Ksiądz Piotr Pawlukiewicz anegdotą posługuje się po mistrzowsku, jest ich w książce wiele, a służą jako barwne ilustracje poważnych zagadnień z dziedziny duchowości, moralności czy etyki. Z tego powodu również warto przeczytać prezentowaną książkę.
Źródło: Ks. Piotr Pawlukiewicz, Wstań. Albo będziesz święty, albo będziesz nikim, Wydawnictwo Znak, Kraków 2018. Książka jest w bibliotece parafialnej. Polecam, Maria Studencka
|
|
Ojciec Święty miał do końca piękną, gładką twarz.
Autorką prezentowanej książki „Najbardziej lubił wtorki” jest dziennikarka, Brygida Grysiak, jej rozmówca (dziś arcybiskup) to ks. Mieczysław Mokrzycki, sekretarz osobisty (obok kard. Stanisława Dziwisza) Jana Pawła II od 1996 r. Oboje rozmówcy świadomie i z wyboru stanęli w cieniu Papieża, wyeksponowali Jego osobę. Z tego dialogu zrodziła się zwyczajna „opowieść o życiu codziennym Jana Pawła II”, o tym, co lubił i za czym nie przepadał, co Go cieszyło, co go martwiło. Dlaczego schorowany już bardzo Ojciec Święty wybrał na osobistego sekretarza młodego księdza? Z wypowiedzi, gestów, spojrzeń jasno płynie sygnał o osobowości człowieka. A w tym przypadku emanowała nieśmiałość, pokora i jakaś wewnętrzna cichość, gotowość podporządkowania swojego życia ważnej sprawie, ważnej posłudze. W 1996 r. ks. M. Mokrzycki miał 35 lat, u boku Jana Pawła II był przez 9 lat, do końca Jego ziemskiej drogi. W trzy lata później tak Go wspominał: „Kiedy zamykam oczy, widzę, jak zakłada pelerynkę i maszeruje na taras. Widzę, jak w skupieniu odmawia Różaniec, jak w nocy czyta przy biurku w sypialni, jak spacerujemy w ogrodach Castel Gandolfo”. Autorka tak prezentuje ks. Mieczysława: „Zawsze w cieniu. Od pierwszego dnia do ostatniej wspólnej chwili. Wystarczy zamienić z nim kilka słów, by mieć przypuszczenie graniczące z pewnością, dlaczego Jan Paweł II wybrał właśnie jego. Piękny, bo dobry, prosty człowiek. Prosty w najlepszym tego słowa znaczeniu. Kiedy wspomina codzienność u boku Ojca Świętego, nieśmiało się uśmiecha. Kiedy pytam o najtrudniejsze chwile tej codzienności, zakłopotany bawi się biskupim pierścieniem. Gdy pytam, czy płakał po śmierci Papieża, mówi: Tylko niech Pani tego nie pisze... I wyciera oczy. [...] Dziś mówi, że żył w cieniu świętości. Świętość mówiła do niego: Mieciu...” Z tego swojego smutku po śmierci Ojca Świętego tak się tłumaczy: „Człowiek wierzący wie, że to początek lepszego życia, ale kiedy żegna kogoś, kogo kochał, kogoś tak bardzo bliskiego, trudno mu o tym myśleć bez smutku, bez żalu”. Książka z założenia obojga rozmówców miała być opowieścią o codzienności biskupa Rzymu. Jak to, zatem, było? „Lubił patrzeć na wschód słońca. Także dlatego wcześnie wstawał – o godz. 5.15, najpóźniej o 5.30. [...] Potem poranna toaleta i wiem, że jeszcze przed Mszą Świętą Ojciec Święty zawsze odmawiał Różaniec. Odmawiał ten Różaniec, leżąc krzyżem. Potem były jego prywatne modlitwy. Następnie – jeszcze przed Mszą Świętą – przychodził do kaplicy i tam przygotowywał się do Ofiary Eucharystycznej. To było dla niego bardzo ważne”. Czasem wcześnie rano Jan Paweł II wychodził na taras, na dachu był niewielki ogród i stacje drogi krzyżowej ustawione tam na Jego życzenie. Tu w każy piątek odprawiana była droga krzyżowa. Na nabożeństwa do kaplicy przychodziło po kilkanaście osób, po Mszy Świętej Papież z każdym się witał, rozmawiał, dla każdego miał jakieś ciepłe słowo, każdemu poświęcał chwilę uwagi. Na te Msze zapraszani byli różni goście, często z Polski, kapłani i świeccy. I właśnie do sekretarzy należało wysyłanie zaproszeń. Niestety, nie wszystkich chętnych (a takich było około 200 codziennie) można było przyjąć w tej niewielkiej prywatnej kaplicy. Ojciec Święty wiedział o tym, dlatego tak bardzo dbał o to, „by spotykać się z ludźmi podczas audiencji generalnych i po tych audiencjach. Wreszcie, dlatego tak wiele podróżował. Żeby być blisko. Nie tylko myślą i modlitwą, ale także ciałem”. Po Mszy, już w bibliotece prywatnej, Ojciec Święty każdemu wręczał różaniec. Dobrze wiedział, że to będzie cenny dar „i że będzie to jakieś zobowiązanie do pamięci różańcowej, do pamięci modlitewnej. Sam nigdy nie rozstawał się z różańcem”. On, który swoje życie zawierzył Maryi, wiedział, że droga do Jezusa prowadzi przez Maryję: Per Mariam ad Iesum. Po porannych modlitwach Ojciec Święty jadł „duże śniadanie na długi trudny dzień”, zawsze polskie, tradycyjne. Przy stole byli goście, nie lubił jadać sam. A posiłek, każdy, był zawsze okazją do spotkania z ludźmi, do rozmów poważnych i żartobliwych. Śniadania przygotowywały siostry sercanki z krakowa, dobrze wiedziały, co Papież lubi najbardziej, one też dbały o jego dietę. A Papież czasem do kawy domagał się ciastka, sygnalizował to, rysując kółeczka palcem na obrusie. No, cóż... siostry ustępowały. O godzinie 11.30 rozpoczynały się audiencje prywatne. „Zwykle trwały do godziny 13. Oprócz wtorków i śród. Wtedy audiencji prywatnych nie było wcale. W środę była audiencja generalna, a we wtorek Jan Paweł II miał wolne. [...] I te wolne wtorki w całym tygodniu Ojciec Święty lubił najbardziej”. Czasem organizowano wyjazd gdzieś niedaleko Watykanu, w jakieś zaciszne miejsce, na przykład do sanktuarium Matki Bożej w Mentorelli. „Ale czasami jeździliśmy dalej. Do Toskanii, w Dolomity. Miejsce zawsze wybierali żandarmi z Watykanu. Ich żony przygotowywały obiad. Można powiedzieć, w podzięce dla Ojca Świętego. Przyjeżdżaliśmy na miejsce, szliśmy od razu na spacer, a oni rozkładali stół i krzesełka turystyczne. Jedliśmy pod gołym niebem, na plastykowych talerzach. Biwakowaliśmy. Prawie tak, jak Ojciec Święty biwakował, kiedy jeździł z młodzieżą w góry”. Tam też Ojciec Święty się modlił, czytał, pisał – wszystko na łonie natury. „Czasem wieczorem żandarmi rozpalali ognisko. Te biwaki miały właśnie takie harcerskie zakończenie. [...] Wspominaliśmy, śpiewaliśmy. Piękne to były chwile. I bardzo Ojca Świętego cieszyły”. Papież chciał także wiedzieć, co dzieje się w świecie, w Polsce, tragedie ludzkie zawsze Go bardzo dotykały, żywo obchodziły Go losy całych narodów, jak i pojedynczych osób, interesował się sportem, sięgał po dawne lektury, zwłaszcza po „Trylogię” Henryka Sienkiewicza. W ogóle dużo czytał i dużo pisał, i dużo słuchał z uwagą, co inni mają do powiedzenia. Sam wylewny nie był. Papież bardzo lubił śpiewać i słuchać muzyki. Wspólne śpiewanie odbywało się często w ogrodach Castel Gandolfo. I tu ks. Mieczysław Mokrzycki podaje informację, która nieco zaskoczyła red. Brygidę Grysiak: jesteśmy przekonani, że ulubioną pieśnią Jana Pawła II była „Barka” i że tę pieśń śpiewał najczęściej, bo przecież chyba na każdym spotkaniu z Polakami ktoś ją intonował, a Ojciec Święty włączał się w śpiew. A jednak na zakończenie dnia w ogrodach Castel Gandolfo po Apelu Jasnogórskim „Ojciec Święty lubił śpiewać pieśń maryjną, którą śpiewali przed laty na kajakach: O, której berła ląd i morze słucha, / Jedyna moja po Bogu otucha”. Na ciąg dalszy opowieści o życiu codziennym Jana Pawła II z radością zapraszam do biblioteki parafialnej w najbliższy poniedziałek, 8 czerwca 2020 r. (po 3-miesięcznej przerwie).
Źródło: Ks. abp Mieczysław Mokrzycki, Brygida Grysiak, Najbardziej lubił wtorki, Wydawnictwo M, Kraków 2008. Polecam i zapraszam, Maria Studencka
|
|
Abp Grzegorz Ryś Nie musisz się zawsze pierwszy odezwać.
Tym razem sięgnęłam po książkę abpa Grzegorza Rysia, bo właśnie ten duszpasterz wygłosi homilię w Piekarach. Tegoroczna pielgrzymka mężczyzn do Matki Bożej Piekarskiej będzie zupełne inna niż poprzednie: nie pójdą pieszo, nie pojadą na rowerach czy samochodami; nie wypełnią ani sanktuarium, ani wzgórza wokół świątyni Matki Bożej Sprawiedliwości Społecznej, nie zaśpiewają tam „Matko Piekarska, Opiekunko sławna”, a mimo to będą tworzyć wspólnotę, będą realizować jedną z rzeczy ważnych, czyli będą robić to, do czego zachęca abp Grzegorz Ryś: „Przestańmy ciągle mówić o jedności, zacznijmy w końcu ją robić” – to jedno z przesłań najnowszej książki łódzkiego metropolity. Książka nosi tytuł „O rzeczach ważnych”, a jej czytanie jest okazją, aby wsłuchać się nieco w nauczanie abpa Grzegorza Rysia przed pielgrzymkową niedzielą, bo właśnie on będzie przewodniczył Mszy Świętej koncelebrowanej i wygłosi homilię do czcicieli Pani Piekarskiej. Jest jeszcze jedna przyczyna, że chcę o tej książce napisać parę słów – krótka rekomendacja kard. Konrada Krajewskiego, jałmużnika papieskiego: „Dałem się porwać tekstom abpa Rysia. Kiedy czytam tę książkę, mam wrażenie, że Bóg we mnie oddycha”. Cóż to są te „rzeczy ważne” oraz kiedy i jak duszpasterz o nich mówi? Te najistotniejsze sprawy wymienione są na skrzydełku książki: dialog, droga, godność, jedność, kultura, miłosierdzie, miłość, misja, patriotyzm, pojednanie, pokora, pokój, powołanie, prawda, proroctwo, służba, spotkanie, sprawiedliwość, sumienie, wiara, władza, wolność, wspólnota. A podejmował abp Grzegorz Ryś te zagadnienia przede wszystkim w homiliach, np. z okazji święta łódzkiej Caritas, w rocznicę katastrofy smoleńskiej, w rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 roku, w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, w czasie Mszy żałobnej, w uroczystości i święta kościelne, na cmentarnej kwaterze dla ubogich i bezdomnych, w Światowy Dzień Ubogich, w czasie Dni Modlitw o Jedność Chrześcijan, podczas ingresu metropolity łódzkiego, w trakcie IV Synodu Archidiecezji Łódzkiej, w czasie Mszy Świętej z udziałem kleryków przygotowujących się do kapłaństwa, podczas Eucharystii dla członków Akcji Katolickiej, podczas nabożeństwa pokutnego za grzechy pedofilne popełnione przez ludzi Kościoła, podczas pogrzebu abpa Tadeusza Pieronka, we wspomnienie swojego patrona. Oprócz homilii są też inne wypowiedzi, np. w czasie ekumenicznej modlitwy o pokój, w debacie pod hasłem „Inny?”, jest wykład o ewangelizacji i kulturze, głos na spotkaniu z ludźmi kultury. Prezentowana książka zawiera tylko część wystąpień abpa G. Rysia z lat 2017 – 2019. W jednym z rozdziałów są zamieszczone wypowiedzi abpa Grzegorza Rysia z debaty pod tytułem „Inny?”. Tu opowiada trochę więcej o sobie: o pracy nad sobą i o własnej drodze, o lekcjach pokory, o wdzięczności dla swoich mentorów i nauczycieli, o trudnej sztuce mówienia w porę, o mądrym milczeniu i – najważniejsze – o umiejętności słuchania, słuchania tego właśnie „Innego”. To stąd pochodzi nagłówek niniejszej refleksji o dobrej książce: „Nie musisz się zawsze pierwszy odezwać”. I warto tę radę (upomnienie) wziąć sobie do serca. I może choć czasem mnie uda się ją wcielić w czyn? Już temat tego spotkania w łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych wywołuje zainteresowanie: „Inny?”. Kim jest (lub kim nie jest) „Inny”? „Inny nie musi być wcale innej religii, innej kultury, innego koloru skóry. Inny to jest po prostu ten, który jest obok”. Wsłuchując się w wypowiedzi przedmówców, abp G. Ryś szukał w pamięci takiego spotkania, które zaważyło na jego myśleniu o spotkaniu z drugim. I przypomniał sobie odległą w czasie rozmowę w kręgu takich samych osób: wszyscy byli bardzo młodymi ludźmi, zaangażowanymi katolikami, uczestniczyli w spotkaniu oazowym. Dziś biskup, wtedy młodzieniec Grzegorz sądził, że w dyskusji zaimponował swoim intelektem i wiedzą, że „błysnął” – jak mówią młodzi – i spodziewał się pochwały od księdza uczestniczącego w tej rozmowie, a ten powiedział: „Grzesiek, nie musisz się zawsze pierwszy odezwać”. Od tamtego spotkania upłynęło pewnie ze czterdzieści lat, a abp Grzegorz niezmiennie uważa, że to było najważniejsze zdanie, jakie w życiu usłyszał, że ten ksiądz był pierwszym człowiekiem, który zaważył na jego myśleniu. „Dopiero od tego zdania – mówi duszpasterz – zacząłem słuchać innych ludzi. Muszę powiedzieć, że robię to z coraz większą pasją. Najfajniejsza rzecz, jaką można w życiu przeżyć, to słuchanie, co ma drugi do powiedzenia. W tym sensie im bardziej ten drugi jest inny, tym jest ciekawiej, lepiej. Oczywiście, żeby wejść w taką rozmowę, trzeba samemu wiedzieć, kim się jest, trzeba znać swoją tożsamość, rosnąć w niej, pogłębiać ją. Ale rozmowa z drugim jest fascynująca wlaśnie dlatego, że on jest inny”. Od swojego mistrza, ks. prof. Jana Kracika, Grzegorz Ryś uczył się i warsztatu historyka, i życia. Ks. profesor skutecznie studentom „wybijał z głowy” myślenie, że już się wszystko wie na dany temat, że jest się niemal ekspertem, bo może jednak jest inaczej, rozbijał schematy myślowe. Niektórzy źle to znosili i rezygnowali z zajęć u niego. „Pamiętam – wspomina abp Grzegorz – ja też nieraz myślałem, że już wiem, jak coś napiszę, po czym przychodziłem do profesora, on zadawał mi trzy pytania i wszystko wyrzucałem do kosza”. To uczenie się słuchania „Innego” u boku profesora trwało dłużej, bo ks. Grzegorz został jego asystentem i z czasem sam zaczął stosować niekonwencjonalne metody poznawania odmiennych opinii w danej sprawie. I chciaż teraz to on, arcybiskup, często przemawia jako autorytet, znawca zagadnienia, to nadal uważnie słucha, co mają do powiedzenia inni. A w najbliższą niedzielę to my będziemy mieli okazję posłuchać, co ma nam do powiedzenia abp Grzegorz Ryś.
Źródło: Abp Grzegorz Ryś, O rzeczach ważnych, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020. Piotrowice, 27 maja 2020 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
Papież praw człowieka
Trwa rok św. Jana Pawła II, kilka dni temu obchodziliśmy 100 rocznicę Jego urodzin, a z tym wspomnieniem powracamy do przeszłości, do którejś pielgrzymki, sięgamy na półki z książkami autorstwa Karola Wojtyły. Powracamy do tych opublikowanych dawniej, bo dzięki nim raz jeszcze możemy spojrzeć na rzeczywistość oczyma poety, filozofa, biskupa, papieża. Są też książki, w których głos zabiera Jan Paweł II – głowa Kościoła katolickiego. André Frossard, autor prezentowanej książki „Świat Jana Pawła II”, z pokorą i wiernie podjął się przedstawienia refleksji Ojca Świętego na temat współczesnej rzeczywistości, problemów naszego świata, różnych zagrożeń, gwałtownych przemian. „Niniejsza książka – pisze w 1991 r. A. Frossard – utrzymana w czarno-białej tonacji, ukazująca tyleż powodów do lęku, co i do nadziei, jest rezultatem wielu rozmów z Janem Pawłem II [...]. Autor nie miał odwagi, aby umieszczać w cudzysłowie wypowiedzi Papieża, gdyż każda jego opinia angażuje Kościół, a nikt nie może wpływać na zaangażowanie Ojca Świętego”. Frossard unika cytowania, ale „myśl Papieża jest łatwo rozpoznawalna. Jej zabarwienie – dodaje – jest mniej ponure niż wywodów autora, w którego ludzkiej ocenie świat zmierza w kierunku zagłady”. André Frossard, francuski dziennikarz z wieloletnim stażem w chwili zbierania materiałów do prezentowanej książki, z doświadczeniem niespodziewnego nawrócenia w wieku lat dwudziestu, wiedział, co nurtuje ludzi, o co pytają Ojca Świętego w czasie audiencji czy pielgrzymek. Ma również świadomość, że każde słowo Papieża będzie natychmiast komentowane zarówno przez Jego zwolenników, jak i przeciwników. A ludzie – i ci zwyczajni, i politycy, i publicyści – pytali o przyczynę wielkich przemian na Wschodzie, o postawy ludzi wobec reżimów, o wpływ polityków na losy świata, o kondycję moralną człowieka, wreszcie o Kościół i jego rolę w świecie, o objawienia i cuda. Wiele z tych zagadnień należy do historii, czasem już odległej, ale sprawy te ciągle powracają w ocenach historyków. W rozmowach z Ojcem Świętym pojawił się wątek „niespodzianek historii”. W tym aspekcie Papież przywołał „klęskę armii szwedzkiej w XVII wieku przed Jasną Górą, niewielką twierdzą Częstochowy, która stała się ostatnim punktem oporu [...] i punktem wyjścia do odzyskania Polski dla Polaków”. Dzięki temu zwycięstwu ducha Polska pozostała katolicka. Są też w tej książce refleksje o Bogu, Kościele i człowieku w okresie renesansu, o dramatycznych sporach teologów i filozofów na temat wartości w dobie oświecenia. Jest też w wypowiedziach Papieża przywołane niezwykle istotne dla historii XX-wiecznej Europy fatimskie orędzie Matki Najświętszej i dzieje wypełniania tegoż orędzia. Jan Paweł II w rozmowach i książkach (także późniejszych), które powstały przy współpracy m.in. z A. Frossardem, Vittorio Messorim czy ks. Józefem Tischnerem, podejmował zagadnienie dwu totalitaryzmów: nazizmu i komunizmu, eksterminacji Żydów, mordu na polskich oficerach w Katyniu, żelaznej kurtyny, sprawę inwazji ideologicznej i politycznej propagandy. Jest tu ocena historii współczesnej i roli takich jednostek, jak: Stalin, Hitler, Chruszczow, De Gaulle, Gorbaczow. Jest też rozdział o przebudzeniu się narodów, dlatego że Papież wierzył w narody, w patriotyzm, i zawsze zdecydowanie odrzucał nacjonalizm oraz szowinizm. U źródeł tej walki o wolność narodów jest znowu nauka moralna: nie wolno sprowadzać moralności do nakazów instynktu samozachowawczego. Trzeba też pamiętać, że pierwszą „ze wszystkich odmian wolności jest wolność sumienia”, a łamanie tejże wolności przez kogokolwiek (np. przez ludzi Kościoła) nie może być akceptowane. Zresztą, „wielcy teologowie zawsze przyznawali sumieniu to, czego mu często odmawiano w nędznych trybunałach”. Jan Paweł II musiał także znosić uwagi nieprzychylne. „Przez całe lata zawodowa inteligencja będzie krytykować polskiego papieża, wyśmiewać jego duchowe dążenia, kpić z jego moralnej nauki. Mówiono, że nie rozumie on wspóczesności, że na próżno usiłuje sprzeciwić się ewolucji obyczajów, że posługuje się językiem, który nie trafia do sumień dzisiejszych ludzi. Setki teologów z Niemiec, Francji, a nawet z Włoch kierowały do niego obraźliwe napomnienia, zarzucając mu, że nie nadąża za wydarzeniami, wyśmiewając go, że podstawy nowego chrześcijaństwa buduje w próżni. Mówili, że jest marzycielem”. Przez te zwłaszcza pierwsze lata, kiedy biskupem Rzymu był Jan Paweł II, toczyły się także spory o Sobór Watykański II, w którym przecież bp Karol Wojtyła uczestniczył (należał m.in. do zespołu opracowującego konstytucję „Gaudium et spes”. Te nieprzychylne wypowiedzi o Janie Pawle II złagodniały nieco, kiedy opinia publiczna musiała uznać, że ten Ojciec Święty doskonale nawiązuje kontakt z młodymi ludźmi (spotkanie z młodzieżą w r.1983), że właśnie młodzież widzi w Nim autorytet, że chce iść drogą przez Niego wskazywaną. I coś z tej radości i nadziei w późniejszych pismach odnajdujemy. Publicyści odnotowali, że Jan Paweł II papieskim autorytetem wspiera całe narody przeciwstawiające się złu. To „poparcie, posunięte niekiedy do granic prowokacji, dodawało moralnej mocy odwadze” walczącym o prawdę, prawa i wolność. I tu Frossard odnotowuje niestarzejący się uniwersalny aspekt roli papieża: „Zauważamy, że to zaufanie ludów nadaje Ci jedyną w swoim rodzaju władzę. Władzę, która nie chce rządzić, lecz przekonywać, która zawsze broni, ale nigdy nie potępia; która w każdej dziedzinie odwołuje się do ewangelicznego prawa i do głosu sumień”. Jeden z rozdziałów nosi tytuł „Chodzenie po wodzie” (skojarzenie z przekazem ewangelicznym jest oczywiste). Frossard pisze, że „historia świata to dzieje nie kończącego się sporu człowieka z jego Bogiem lub z wyobrażeniem, jakie sobie o nim tworzy”. We współczesnym świecie ten spór jakby się wyciszył, bo człowiekowi Bóg stał się mniej potrzebny. „Bóg – pisze Frossard – nie przenika już myśli ani życia świata. Skutkiem tego człowiek, zdany tylko na siebie, przeżywa niepewność co do swojej tożsamości, błąka się nieświadomy celu i pogrąża w stan moralnej nieważkości, przypominającej bezładne ruchy kosmonauty w jego kabinie. Tymczasem dla Jana Pawła II postawa człowieka wobec tajemnicy Boga określa całe jego życie społeczne i kulturalne”. Papież o tym duchowym odrodzeniu człowieka pisze w niejednej książce („Pamięć i tożsamość”, „Wstańcie, chodźmy!”), przekonuje, że odrodzenie moralne jest możliwe. Bardziej sceptyczny Frossard dodaje: „Nie pozostaje nam nic innego, jak iść po wodzie – czynność, która wymaga nieustraszonej wiary”.
Źródło: André Frossard, Świat Jana Pawła II, Wydawnictwo JEDNOŚĆ, Kielce 2005. Piotrowice, 22 maja 2020. Polecam, Maria tudencka
|
|
100 rocznica urodzin Karola Wojtyły – św. Jana Pawła II
Spotkania piotrowiczan z Ojcem Świętym Pomysły, żeby w parafii NSPJ specjalnie upamiętnić 100 rocznicę urodzin Naszego Papieża, mnożyły się jeszcze w zeszłym roku, kiedy wspominaliśmy pierwszą pielgrzymkę Jana Pawła II do Ojczyzny. Niestety, z powodu pandemii żadnego z tych interesujących projektów nie można realizować w przestrzeni realnej, ale przecież mamy Internet – i tak zrodził się projekt zorganizowania wirtualnej wystawy pamiątek z prywatnych archiwów piotrowiczan. W prezentowanym w zakładce „galeria” na stronie https://www.nspj.katowice.pl/ dwuczęściowym zbiorze są przede wszystkim zdjęcia Ojca Świętego w otoczeniu pątników na spotkaniach w kraju i za granicą, są zachowane zaproszenia i bilety wstępu na audiencje, pamiątkowe różańce, apostolskie błogosławieństwa, piękne albumy wykonane z wycinków prasowych w domach, portrety rysowane, kopiowane i haftowane. oprócz prezentowanych pamiątek jest w domach wiele książek, albumów i płyt z pieśniami i filmami. Tekst niniejszy zawiera wspomnienia, refleksje, świadectwa związane z Karolem Wojtyłą – św. Janem Pawłem II. To swoisty zapis spotkań piotrowiczan z Ojcem Świętym, spotkań, które w zasadzie ciągle trwają. Na spotkania z Ojcem Świętym parafianie wyruszali całymi rodzinami, młodzi rodzice z małymi dziećmi na rękach lub w wózeczkach, w gronie przyjaciół, indywidualnie i w grupach zorganizowanych z zakładów pracy, z parafii, ze stowarzyszeń, a nawet z chórem. Niezapomnianym przeżyciem były audiencje u Ojca Świętego: czy to generalna na placu św. Piotra w Watykanie, czy to bardziej kameralna w Castel Gandolfo. Zawsze towarzyszyła temu nadzieja, że Papież podejdzie blisko, poda rękę, uśmiechnie się, porozmawia... Ten bezpośredni kontakt był taki niezwykły, do dziś to pamiętam – mówi niemal każdy uczestnik spotkania. „Do dziś czuję w dłoni delikatną miękkość wełny papieskiej sutanny, kiedy z mamą stałyśmy przez chwilę za Ojcem Świętym i delikatnie Go podtrzymywałyśmy” – mówi Marysia Gwoździwa. To spotkanie zapadło w serce i w duszę, pozostało w zmysłach i w głowie – wspomina ze wzruszeniem niejeden uczestnik spotkań. To w Wadowicach wszystko się zaczęło. I życie się zaczęło, i szkoła się zaczęła, i studia się zaczęły, i teatr się zaczął. I kapłaństwo się zaczęło – wspominał Ojciec Święty 16 czerwca 1999 r., przemawiając do mieszkańców miasta i okolicy. Pokazywał kamienicę, w której się urodził 18 maja 1920 r.: A dom był tutaj, za moimi plecami, przy ulicy Kościelnej. A kiedy patrzyłem przez okno, widziałem na murze kościelnym zegar słoneczny i napis: „Czas ucieka, wieczność czeka”. Dziś jest tu: Muzeum. Dom Rodzinny Ojca Świętego Jana Pawła II (w prezentowanym zbiorze jest zdjęcie ze stycznia 2020 r.). Tego samego dnia zostały wykonane także inne zdjęcia w czasie tej rodzinnej pielgrzymki do Wadowic, to są te najważniejsze dla Karola Wojtyły miejsca, stale obecne we wspomnieniach bardzo już schorowanego w 1999 r. Papieża: Naprzód byłem uczniem szkoły podstawowej powszechnej, tu w tym budynku, w którym jest zarząd miasta, magistrat. Potem było gimnazjum im. Marcina Wadowity, gimnastyka i przedstawienia w „Sokole”. Z okna mieszkania widać było ścianę farnego kościoła, od 1992 r. jest to Bazylika Mniejsza Ofiarowania Najświętszej Marii Panny. W rodzinach (np. u Urszuli i Stanisława Grzyśków) zachowały się zdjęcia, które wywołują głębokie refleksje. Bo któż się nie wzruszy, patrząc na takie wykonane w Pieniężnie u werbistów chyba w roku 1971: Prymas Stefan Wyszyński, bp Karol Wojtyła, bp Herbert Bednorz z biskupami z całej Polski, albo zrobione w Nowej Hucie zdjęcie kardynała Karola Wojtyły konsekrującego tam kościół w 1977 r. (a przecież miało to być miasto bez świątyń, bez Boga; tę fotografię – wspomina Pani Zosia – pokazałam znajomym w pracy i zaraz ktoś chciał ją ode mnie kupić), albo zdjęcie upamiętniające spotkanie Prymasa Stefana Wyszyńskiego z Janem Pawłem II tuż po konklawe, albo takie dwa: Jan Paweł II i o. Józef Glinka SVD najpierw na Flores w Indonezji, następnie w Watykanie. Te zdjęcia ilustrują realizowanie Jezusowej nauki: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody” (Mt 28, 19). Szczególny rodzaj pamięci o Janie Pawle II tchnie z portretów wykonanych ręcznie w darze dla najbliższych krewnych (takich artystów haftujących obrazy krzyżykami na kanwie jest co najmniej kilkoro w naszej parafii), z albumów zrobionych z wycinków prasowych w domach, z nabytych w szczególnych okolicznościach i pieczołowicie przechowywanych wizerunków Papieża. „Co przeżyliśmy z Ojcem Świętym, to już jest nasze, na zawsze w nas pozostanie” – tak o spotkaniach z Janem Pawłem II mówią jednym głosem Marysia i Jurek. Każde z tych spotkań było inne, każde niezwykłe tak, że „to trudno słowami wyrazić” – mówi niejeden uczestnik pielgrzymki krajowej czy zagranicznej. A Papież przybywał, przemawiał, odprawiał Msze Święte, nabożeństwa, nauczał, rozmawiał z pątnikami. Dziś przypominają o tym zachowane w domach zaproszenia, wizytówki, bilety wstępu, programy spotkań, dewocjonalia, no i oczywiście zdjęcia. W niejednym domu jest także apostolskie błogosławieństwo uzyskane dla całej rodziny, dla małżonków, dla dziecka. Niektóre spotkania, zwłaszcza te wcześniejsze, nie zostały zarejestrowane na zdjęciach, ale i tak są w pamięci pątników. Parafianie wspominają... W 1997 r. Krystyna Bubiak z synem Robertem, ciotką i kuzynostwem wzięła udział w pielgrzymce do Taizé, wyjazd trwał dwa tygodnie i każdy dzień dostarczał niezwykłych przeżyć. Jednego z takich sierpniowych dni, święta Wniebowzięcia NMP, nie sposób zapomnieć. Wszyscy uczestnicy pielgrzymki byli na audiencji u Ojca Świętego Jana Pawła II w Watykanie, oprócz nas mnóstwo ludzi z całego świata. Olbrzymia aula wypełniona była po brzegi, ale nikt nie skarżył się na ciasnotę, bo wszyscy mieliśmy jedno pragnienie: zobaczyć z bliska Ojca Świętego i posłuchać Go. My staliśmy dosyć daleko, ale to nieważne, chciałabym to przeżyć jeszcze raz. To było niesamowite doznanie. Przeżycie spotkania z Ojcem Świętym było cudowne. Zamglone zdjęcia, które tam zrobiliśmy, są dla nas ważną pamiątką, ale zupełnie nie oddają przeżywanego stanu uduchowienia. Cieszę się, że tam byliśmy, do dziś wspominamy tamte chwile. W rodzinie Państwa Cegiełków Nasz Papież zaistniał wraz z Jego pierwszą duszpasterską wizytą w Polsce. W domowym archiwum zachowały się dokumenty z kilku pielgrzymek, w których uczestniczyli członkowie rodziny, z Jasnej Góry, z Krakowa, z Tarnowa. Kasia bardzo dobrze pamięta spotkanie z Ojcem Świętym na Muchowcu. „Byłam tam z tatą” – mówi. Niewielu pątników fotografowało wtedy własnymi aparatami, ale po pielgrzymce kupowano zdjęcia oficjalnie wykonane przez dokumentalistów. Dziś ze wzruszeniem oglądamy zdjęcia, na których uwieczniono radość emanującą z twarzy Papieża witającego Polskę, idącego z dziećmi, sprawującego Eucharystię na Muchowcu. Kasia pamięta, że w rozmowach przy okazji kolejnych pobytów Jana Pawła II w kraju wspominano zawsze cel tej pierwszej pielgrzymki i z mocą wypowiedziane słowa: Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej Ziemi! Na jednym z ostatnich zdjęć widzimy bardzo już schorowanego Papieża, na odwrocie jest fragment Jego listu do ludzi w podeszłym wieku. Pod spodem odręczny dopisek, lakoniczny, dlatego taki przejmujący: „02.04.2005, g. 21.37” – to pożegnanie z Ojcem Świętym w doczesnym świecie. „Albowiem życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy...” Od początku pontyfikatu do dzisiaj Jan Paweł II jest „Naszym Papieżem” w rodzinie Jolanty i Henryka Chmielarzów oraz ich krewnych. W rodzinie zbiera się i wykonuje pamiątki. Kiedy Papież był w Katowicach na Muchowcu w 1983 r., rodzina z małym Pawełkiem w wózku szła pieszo z Piotrowic na ul. Powstańców, by tam na trasie przejazdu spotkać Ojca Świętego. U siostry – mówi Pani Jola – są dwa albumy poświęcone Naszemu Papieżowi wypełnione zdjęciami i wycinkami z prasy, w jednym z nich srona tytułowa wykonana jest ręką dziecka. Kiedy dziś to oglądamy, wzruszamy się bardzo, wracamy do tamtych dni, modlimy się do św. Jana Pawła II. Wśród pamiątek są też portrety Papieża wykonane haftem krzyżykowym przeze mnie i przez Henryka. Tylko jeden mamy w domu, bo inne podarowaliśmy naszym mamom i mojej koleżance, zostały zdjęcia. Te portrety to taka modlitwa, a Święty Papież jest stale obecny w naszej rodzinie. Hanna i Wiesław Dziedzicowie wspominają okoliczności wykonania czterech zdjęć z audiencji. Mieszkaliśmy wtedy w Mysłowicach. Nasz młodszy syn, Przemek, uczył się w Liceum Handlowym i miał tę niezwykłą okazję uczestniczyć w sponsorowanym wyjeździe do Włoch. Uczestnicy wiedzieli przed wyjazdem, że spotkają się z Ojcem Świętym. Jednak pewnie nikt z nich nie przypuszczał, że bezpośredni kontakt z Janem Pawłem II w Watykanie zrobi na nich takie wrażenie, że wrócą tacy uduchowieni. Przemek robił zdjęcia, więc na żadnym z prezentowanych go nie ma. Niesamowite wrażenie zrobiło na nas wszystkich zdjęcie z białą smugą, ta jakaś niezwykła świetlistość sylwetki Papieża i odblask kładący się dalej. Przemek do dziś pamięta uścisk dłoni Ojca Świętego – tylko on jeden z całej rodziny miał to szczęście, chociaż mąż i ja też uczestniczyliśmy w pielgrzymkach, by spotkać Naszego Papieża. W domu zachowały się różne pamiątki z tamtych czasów, np. chusty z Sosnowca. Prezentowany portret Papieża Jana Pawła II kupiliśmy w 2004 r., upamiętnia naszą przeprowadzkę z Mysłowic do Piotrowic. Nazywam go „Mój Ojciec Święty Uśmiechnięty” – mówi Hania. Dla mnie było to niezwykłe, że wśród wielu portretów zauważyłam właśnie ten. Jest dla nas bardzo ważny. Papież Jan Paweł II to ktoś nam bardzo bliski, a Jego twarz emanuje taką dobrocią, jakąś pozytywną energią, no i ten uśmiech taki serdeczny i czuły. On naprawdę jest w naszym domu. W dodatku Jego rok urodzenia 1920 to także rok urodzenia mojej Mamy, a z kolei w r. 1978 – wybór na Papieża – urodził się nasz syn Michał. Dwa słowa cisną mi się na usta, kiedy myślę o Papieżu: Modlitwa i Serce. Z mężem, Andrzejem, oraz szwagrem Ludwikiem byliśmy w Watykanie na uroczystościach millenijnych w 2000 r. – wspomina Krystyna Gierlotkowa. To był wyjazd pracowników KWK „Wujek”, towarzyszył nam ksiądz. Kiedy przez plac św. Piotra przejeżdżał Ojciec Święty Jan Paweł II, chyba każdy pielgrzym chciał się znaleźć jak najbliżej. Mąż, ja i szwagier mieliśmy to szczęście, że staliśmy przy samych barierkach, wszyscy wyciągaliśmy ręce w nadziei, że uda nam się dotknąć chciaż palców Papieża. Mnie dzieliło od Niego chyba tylko ze trzy centymetry. Nie dotknęłam ręki Papieża i bardzo to przeżywałam, że mi się nie udało, ale i tak byłam szczęśliwa, że mogłam tam być, że Go widziałam. To było niesamowite doznanie, do dziś to pamiętam, no i jestem szczęśliwą posiadaczką kilku pamiątek z tego spotkania, oglądając je, przeżywam wszystko na nowo: są dwa zdjęcia, ale ważniejszy jest różaniec poświęcony przez Papieża i apostolskie błogosławieństwo – ten certfikat otrzymaliśmy jesienią tego niezapomnianego roku – od tamtego czasu wisi u nas na ścianie. Pamiętam jeszcze, że mieliśmy uczestniczyć we Mszy św. z Papieżem, ale w ostatniej chwili coś się zmieniło, więc była Msza z naszym księdzem i modliliśmy się w intencji Ojca Świętego. Do dziś się cieszę, że Pan Bóg pozwolił mi tam być i że mogę się z kimś podzielić tymi doznaniami. Chyba wszyscy czuliśmy, że spotykamy się z kimś zupełnie niezwykłym, a jednak tak serdecznym i bliskim. Marysia i Jurek Gwoździowie o swoich spotkaniach z Papieżem mówią tak: Byliśmy blisko świętości Jana Pawła II. Rodzinie naszej było dane uczestniczyć w dwu spotkaniach z Ojcem Świętym: żeńska część rodziny (Marysia z mamą i córką Anią) wyjechała do Włoch w sierpniu 1997 r., natomiast Jerzy z synem, Jackiem, pojechali w 1998 r. Program był taki sam, podobne także doznania do dziś wspominane. Uczestniczyliśmy w środowej audiencji generalnej w auli Pawła VI na Watykanie (tam było około 4 tys. uczestników, dodaje Jurek). Niezwykła dla nas była także rozpoczęta o godz. 8.00 Msza św. koncelebrowana, której przewodniczył Ojciec Święty w Castel Gandolfo – to było w sobotę. Potem, już w niewielkiej grupie, uczestniczyliśmy w spotkaniu z Janem Pawłem II. Był już wtedy bardzo chory, a jednak rozmawiał z nami, zadawał pytania, słuchał uważnie, pochylał się nad dziećmi, w zasadzie każdemu poświęcił chwilę uwagi. Z tego spotkania mamy kilka zdjęć, a zrobił je Arturo Mari, papieski fotograf. (Potem, czekając na zdjęcia, odpoczywaliśmy nad wulkanicznym jeziorem Albano.) Dotyk drżącej ręki Jana Pawła II (r. 1997) i Jej ucałowanie (r. 1998) pozostaną na zawsze w naszej pamięci. Wiedzieliśmy już wtedy, że na naszej drodze pielgrzymowania było nam dane spotkać Osobę Świętą. I bardzo nas cieszy otrzymane w 1997 r. apostolskie błogosławieństwo dla całej rodziny. Barbara i Henryk Kasprzykowie na spotkania z Ojcem Świętym wybierali się całą rodziną. Najczęściej byli na krakowskich błoniach, a tam spotykali się z przyjaciółmi z diecezji krakowskiej i w takiej wspólnocie czekali na Ojca Świętego, potem razem przeżywali Eucharystię i modlitwy prowadzone przez Papieża, słuchali jego przemówień i – jak pewnie wszyscy inni – chcieli się znaleźć jak najbliżej, kiedy rozpoczynały się spontaniczne rozmowy i kontakty Papieża z pątnikami. Na Błoniach, w Skoczowie, w Gliwicach wyczuwało się atmosferę uniesienia, głębokich przeżyć, niejeden miał poczucie, że dzieje się coś naprawdę niezwykłego. Niektórzy z nas cały czas się modlili w skupieniu i jakiejś wewnętrznej ciszy, inni uzewnętrzniali radość, były również łzy. Wśród pamiątek są bilety wstępu, programy spotkań, vademecum pielgrzyma, kilka zdjęć z przyjaciółkami, zdjęcia 11-letniego syna, Michała, wykonane w Gliwicach. Nie ma tu zdjęć z pierwszych pielgrzymek, bo ich wtedy nie robiliśmy – dodaje Basia. Z tych wszystkich pielgrzymek największe wrażenie zrobiła na nas ta gliwicka z 15 czerwca 1999 r., kiedy to Ojciec Święty z powodu choroby nie przybył do pielgrzymów. Bardzo się wtedy baliśmy o jego zdrowie. Pątnicy w różnych grupach spontanicznie rozpoczynali modlitwy, nie mieliśmy ochoty opuszczać lotniska, chyba czuliśmy jakąś duchową łączność z ukochanym Papieżem. Odetchnęliśmy dopiero w dwa dni później, kiedy to niespodziewanie Ojciec Święty jednak przyjechał do Gliwic, a świat usłyszał wtedy krótki żartobliwy dialog Papieża z mieszkańcami tej ziemi: „Widać, że Ślązak cierpliwy i twardy. Bo ja bym z takim papieżem nie wytrzymał”. „Wytrzymamy!” – odkrzyknęli pątnicy. Państwo Zofia i Teofil pamiętają czasy, kiedy ks. Karol Wojtyła w 1958 r. przyjął sakrę biskupią. Pamiętają również Jego starania o wybudowanie świątyni w Nowej Hucie, byli tam w kilka dni po konsekracji kościoła w 1977 r. i wtedy zdobyli bardzo cenne zdjęcie z tej uroczystości. Kiedy wspominamy, że poszukiwane są dziś przez biografów i historyków dokumenty z pierwszych lat pontyfikatu Jana Pawła II, Pani Zosia prezentuje niewielki portret Papieża przywieziony z zagranicy pod koniec 1978 r., zdjęcia z pobytu Papieża w Nowej Hucie w czasie pierwszej pielgrzymki do Polski i reprodukcję słynnego gobelinu „Dziewczynka z gołębiem” Danuty Muszyńskiej-Zamorskiej. Jednak, najcenniejsze jest to, co pozostało w sercach. Uczestniczyliśmy w kilku spotkaniach z Ojcem Świętym. Najmocniej utkwiły mi w pamięci dwa. W 1994 r. do Włoch pojechaliśmy z grupą znajomych, całymi rodzinami, z dziećmi. Wiedzieliśmy, że Ojciec Święty jest po operacji stawu biodrowego, że przebywa poza Watykanem. Mieliśmy nadzieję, że może jednak się z Nim spotkamy, dlatego pojechaliśmy do Castel Gandolfo. Na audiencję czekaliśmy kilka godzin, do końca nie było wiadomo, czy Papież się z nami spotka, czy będzie mógł wyjść do pielgrzymów. A jednak udało się! Tacy byliśmy wszyscy szczęśliwi i wdzięczni Bogu za ten dar, wstąpiła w nas otucha, że Papież powróci do zdrowia. Była to pierwsza audiencja Ojca Świętego po operacji stawu biodrowego. Warto było pojechać, modlić się i czekać – wspomina Barbara Murkowa. Mamy zdjęcia z tego dnia: na jednym widać, jak Papież błogosławi zebranych, na drugim – jak przemawia, jest też zdjęcie naszej córki, Karoliny, stojącej obok gwardzistów. W tym roku również byliśmy we Włoszech. Modliliśmy się przy grobie Ojca Świętego, nawet udało nam się tam zdobyć obrazek z modlitwą do św. Jana Pawła II, to było 4 marca, na krótko przed zamknięciem bazyliki z powodu pandemii koronawirusa. Barbara Podleśna od wielu lat jest duchowo związana z Janem Pawłem II, dlatego gromadzi pamiątki związane z osobą Naszego Papieża. Na przykład zachowało się w domowych zbiorach zaproszenie na spotkanie z Ojcem Świętym podczas uroczystych nieszporów, które odbyły się 15 czerwca 1999 r. w Gliwicach. Jest też apostolskie błogosławieństwo z 2003 r. dla dobrodziejów i przyjaciół werbistów. Są niewielkie obrazki z wizerunkami Papieża przywiezione z różnych miejsc, np. z Wadowic, nowenna do bł. Jana Pawła II, świeca – pamiątka wprowadzenia relikwii bł. Jana Pawła II 7 lipca 2011 r. W Watykanie byłam z 1 pielgrzymką chórów Górnego Śląska. Niezapomniana audiencja odbyła się 4 września 1991 roku – wspomina Pani Irena Urbańczyk. Zdjęcia, które prezentuje, to pamiatka z piegrzymki do Ojca Świętego Jana Pawła II. Była to I pielgrzymka śpiewaków i muzyków – amatorów ze Śląska do Jana Pawła II zorganizowana przez Oddział Śląski PZCHiO (Polski Zwiazek Chórów i Orkiestr). Odbyła się w trzech turach (maj,czerwiec i wrzesień), bo lista chętnych była bardzo długa. Inicjatywa tej pielgrzymki podjęta została w pierwszym roku Wielkiej Nowenny, która stawiała sobie za cel przygotowanie ludzi do jak najgodniejszego uczczenia 2000 rocznicy urodzin Jezusa Chrystusa. W ten sposob pragnęliśmy wyrazić uznanie dla Jana Pawła II i Kościoła katolickiego w dążeniach do świata pokoju: śpiewaniem i muzykowaniem wspierać te dążenia. Mieliśmy okazję zaśpiewać z najwiekszą radością i nieukrywaną dumą naszemu Wielkiemu Rodakowi, Janowi Pawłowi II, dziś już świętemu. Ja uczestniczyłam w III turze, wrześniowej, trwającej 11 dni, było nas około 100. Punktem centralnym pielgrzymki była audiencja w Bazylice św. Piotra. Nie było mi dane pojechać w maju razem z moim Chórem „Słowiczek”, który wystapił w czasie Mszy św. celebrowanej przez Ojca Świętego w ogrodach watykańskich. Wielkim przeżyciem dla członków chóru był osobisty kontakt z Ojcem Świętym na prywatnej audiencji i, oczywiście, wspólne zdjęcie w ogrodach. To były ważne i niezapomniane chwile w moim życiu. Wspominając to, przeżywam wszystko kolejny raz. To tylko kilka pamiątek z naszego rodzinnego albumu – mówi Dorota Zych-Gruszka – ale każde z tych zdjęć przypomina jedno z ważnych wydarzeń. Wadowice odwiedzaliśmy wiele razy. W 1990 r. z mężem Zygmuntem i synem Jackiem byliśmy świadkami instalacji pomnika Jana Pawła II przy kościele pw. św. Piotra Apostoła. To wotywne dzieło robi szczególne wrażenie, gdy sobie uświadamiamy, że to dar wdzięczności za cudowne ocalenie życia Ojca Świętego z zamachu 13 maja 1981 r. na placu św. Piotra w Watykanie. W 1998 r. pojechaliśmy z Zygmuntem do Włoch, by upamiętnić 25 rocznicę naszego ślubu. 21 października (w dzień po rocznicy) uczestniczyliśmy w audiencji generalnej na placu św. Piotra. Więc byliśmy w Watykanie, spotkaliśmy Ojca Świętego, a był to czas szczególny, bo wszyscy jeszcze trwaliśmy w uniesieniu z okazji 20 rocznicy pamiętnego dla nas, Polaków, konklawe. I jeszcze modlitwa – litania do Jana Pawła II wg kard. J. Ratzingera z 16.10.2005 r. stale mnie wzmacnia. W Piotrowicach jest miejsce kultu św. Jana Pawła II – to od 2 kwietnia 2018 r. kaplica Jemu poświęcona w parafialnym kościele pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa.
Źródła: 1) Wspomnienia, świadectwa parafian. 2) Jan Paweł II, Pielgrzymki do Ojczyzny. Przemówienia. Homilie. Wydawnictwo Znak, Kraków 2012. Piotrowice, 18 maja 2020 r. Maria Studencka
|
|
Czas ucieka, wieczność czeka...
Na okładce książki „Ulubiony bilbord Papieża” o. Leona Knabita OSB są dwa portrety: na pierwszym planie Papież Jan Paweł II wnikliwie i badawczo spogląda w dal, uśmiechając się lekko; niżej o. Leon z szerokim uśmiechem na twarzy, z radością w spojrzeniu, wpatruje się w niebo. Obaj sportretowani być może patrzą w przyszłość, w ten cel, który wszyscy chcemy osiągnąć, a kapłani nam go ukazują i do niego prowadzą. Czytając tę książkę, patrzymy na Jana Pawła II z perspektywy o. Leona Knabita. I siłą rzeczy nasuwa się pytanie o relacje tych dwu duchownych, co zresztą już na pierwszej stronie jest wspomniane. Jednak to, że wiemy o czyimś istnieniu, że się z nim spotykamy, nie musi oznaczać, że się znamy.
Księża Stefan (Leon to imię zakonne) Knabit i Karol Wojtyła poznali się w 1957 r. podczas górskiej wycieczki. Takie to były czasy, że „chodziło się w góry nie tylko po to, by uprawiać turystykę, ale także aby odetchnąć wolnością”. Tam zrodziła się serdeczna zażyłość między nimi podtrzymywana przez następne lata, kiedy to w życiu obu kapłanów zachodziły znaczące zmiany. Dziś znane jest wszystkim zamiłowanie Karola Wojtyły do sportu i turystyki. Jako młodzieniec chodził do wadowickiego „Sokoła”, później jako kapłan wyjeżdżał z młodzieżą a to w góry, a to na kajaki, a to na narty. I był to czas rekreacji i rekolekcji z Wujkiem Karolem. „Tych dwóch duszpasterzy – czytamy we wstępie – połączyła nie tylko pasja wędrowania po górach i świecie, ale również niezwykłe poczucie humoru i dobry kontakt z młodzieżą”. Obu duchownych bawił np. autentyczny adres pocztowy domu rekolekcyjnego, w którym czasem się spotykali: poczta Świnna, powiat Żywiec, nadleśnictwo Kiełbasów, do tego jeszcze ksiądz odprawiający tam Msze nazywał się Wieprzkowski. I to właśnie doceniane przez Papieża swoiste poczucie humoru o. Leona ujawnia się w tytule książki o sprawach wielkiej wagi: „Ulubiony bilbord Papieża”. A teraz przykład poczucia humoru Papieża. 8 czerwca 1979 r. Papież w Krakowie na Skałce mówił: Moi drodzy, z tego, co powiedziałem, ktoś mógłby pomyśleć, że duszpasterstwo akademickie to tylko chodzenie na wycieczki, wyprawy na kajakach. To jest bardzo błędny pogląd, bo wielu ludzi uprawia turystykę, a z tego jeszcze całkiem nie wynika duszpasterstwo. „Czas ucieka, wieczność czeka” – to pierwszy i chyba najważniejszy „bilbord” w życiu Karola Wojtyły (następne wskazane przez o. Leona to cytowane słowa Papieża). Po latach, będąc w Wadowicach 16 czerwca 1999 r. po raz ostatni (jak się później okazało), Jan Paweł II wspominał: A dom był tutaj, za moimi plecami,przy ulicy Kościelnej. A kiedy patrzyłem przez okno, widziałem na murze kościelny zegar słoneczny i napis: „Czas ucieka, wieczność czeka”... Ta sentencja wbiła mu się w pamięć, ukształtowała jego życie. Karol Wojtyła to człowiek, który nie marnował czasu nigdy, bo „wciąż był obecny przed Panem Bogiem”, umiejętnie godził modlitwę z wypoczynkiem i licznymi obowiązkami, realizując w ten sposób „jedną z zasad św. Ignacego Loyoli – In tantum in quantum (o tyle, o ile). To znaczy – zajmuj się tym, co pomaga twojemu zbawieniu [...]. Człowiek mający żywy kontakt z Tym, który go stworzył i odkupił, potrafi znaleźć właściwe proporcje pomiędzy modlitwą a pracą”. Nigdy nie żal było Papieżowi czasu spędzonego z człowiekiem gdzieś w drodze na oficjalne spotkanie, bo taką wyznawał dewizę: „Każdego przyjmuję jako osobę, którą przysyła Chrystus”. Z tej spontaniczności, omijania dyplomatycznych protokołów zrodziły się niezwykłe rozmowy. W Krakowie na Franciszkańskiej 3 „jest takie okno”, z którego Papież wychylił się, żeby powiedzieć „Dobranoc!” zgromadzonemu tam tłumowi pielgrzymów. A potem toczyła się rozmowa przeplatana żartami: Kiedy tu dawniej byłem w Krakowie, to byłem całkiem porządnym człowiekiem. Nigdy nie wyłaziłem na okna, a teraz co się ze mną stało? Pierwsza taka „poza protokołem” rozmowa „przez okno” odbyła się w Gnieźnie, a uczestniczył w niej także Ks. Prymas Stefan Wyszyński. Najdłuższa gawęda z okna odbyła się w 1987 r. i trwała dłużej niż homilia na Błoniach. Dzięki takim spontanicznym spotkaniom dodatkowego znaczenia nabrało wyrażenie: nasz Papież, bo był człowiekiem bliskim i dawniej jako Wujek Karol, i teraz z „całym światem na głowie”. I w żadnych okolicznościach ten kapłan nie rezygnował z mówienia o Bogu, nie przesłaniał sobą Jego obecności. „W oknie – pisze o. Leon o Papieżu – pokazywał się jako zwykły człowiek, jako dobry ojciec, który wychodzi do dzieci i jeszcze parę słów z nimi na dobranoc zamienia. [...] Dzięki osobowości i świadectwu Wojtyły niejeden człowiek odkrył Boga lub doświadczył umocnienia swojej wiary” – tak działa święty. „Gdy spotykam człowieka, to już się za niego modlę” – to jeszcze inny bilbord. A spotykano i widywano Karola Wojtyłę w różnych sytuacjach – oficjalnych, wyjątkowych, ale także kiedy „nosił kajaki i mył gary”. Nikt wtedy nie patrzył na niego jak na posąg, jego niezwyczajność objawiała się właśnie w zwyczajności. „Ten tak bliski wielu ludziom człowiek dzisiaj jest postacią świętą. Święty, który nie odstraszał. Wszyscy widzieliśmy Papieża w sytuacjach nadzwyczajnych, kiedy pogłaskał dziecko, uśmiechnął się, wszedł w tłum, porozmawiał z kimś serdecznie. [...] Jego obecność nie powodowała, że tworzył się jakiś ‘świątobliwy’ nastrój”, bo on, „patrząc na człowieka, widział Boga”, nigdy nie tracił z oczu ani Boga, ani człowieka, niczego nie udawał, dlatego zachowywał się tak naturalnie, a to przecież zawsze w relacjach nas ośmiela. Każda przywołana w tej książce myśl Papieża zawiera jakąś ważną naukę, prawdę, podsuwa coś pod rozwagę, coś wyjaśnia – dla przykładu kolejny bilbord: „Być człowiekiem sumienia to znaczy wymagać od siebie, podnosić się z własnych upadków, ciągle na nowo się nawracać”. To powiedział Papież w Skoczowie (22 maja 1995 r.), ale przecież słowa te powinny być stale myślą przewodnią naszego życia. Co to znaczy „być człowiekiem sumienia” rozwija o. Leon: „Angażować się w dobro i pomnażać je w sobie i wokół siebie, a także nie godzić się nigdy na zło”. To nie wszystkie opatrzone rozważaniami o. Leona cytowane w tej książce myśli najważniejsze Jana Pawła II, bo też nie jest moim celem streszczanie dzieła. Jeśli jednak nie mamy pod ręką ani grubej księgi z homiliami Ojca Świętego, ani poręcznej książki o. Leona, to zawsze możemy wstąpić do kaplicy św. Jana Pawła II w naszym kościele i tam przeczytać i przemyśleć niejeden adresowany do nas imperatyw, np.: Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali.
Źródło: O. Leon Knabit OSB, Ulubiony bilbord Papieża, Tyniec, Wydawnictwo Benedyktynów, Kraków, 2012. Piotrowice, 8 maja 2020. Polecam, Maria Studencka
|
|
W tygodniu biblijnym w przeddzień święta Józefa rzemieślnika sięgam po dzieło napisane piękną polszczyzną „Cały sprawiedliwy. Lectio divina z Józefem z Nazaretu”. To dopiero druga (z czterech dotąd opublikowanych) polecana Czytelnikom biblioteki parafialnej znowu wprost niezwykła książka o. Krzysztofa Wonsa SDS głęboko zakorzeniona w Piśmie Świętym. Czy Józef z Nazaretu czytał zwoje Tory, czy czytał psalmy? Nie był uczonym w Piśmie, nie był faryzeuszem, nie był synem rabina. Jednak był obdarzony tą bezcenną mądrością, która kazała mu milczeć we właściwym momencie, która zyskiwała mu ludzki szacunek. Cieśla z Nazaretu patronuje nie tylko rzemieślnikom, robotnikom, ma pod opieką także rodziny, małżeństwa, kobiety w ciąży, czyli daje poczucie bezpieczeństwa takim ludziom, jakim służył w swoim życiu ziemskim. Z prezentowanej książki wydobywam dziś przede wszystkim to, czemu patronuje św. Józef rzemieślnik. Wydaje się, że opowiedzieć o Józefie tekstem biblijnym jest o wiele trudniej niż pisać o Maryi (Jej poświęcona jest pierwsza książka z prezentowanej serii), bo cieśla z Nazaretu mówi jeszcze mniej niż jego małżonka, jest milczącym świętym, ale głębokie i pokorne wnikanie w Słowo zaowocowało napisaniem pięknych słów o ziemskim opiekunie Jezusa, o patronie rzemieślników. Co mamy na myśli, kiedy mówimy o kimś „święty człowiek”? Uwznioślamy go, heroizujemy, oczekujemy od niego jakiegoś niebywałego wysiłku, nadludzkich czynów i wytrzymałości. Jesteśmy przekonani, że skoro tak wiele zniósł dotąd, to jeszcze więcej zniesie. W zwyczajnym człowieku jakoś tej świętości nie widzimy. Być może nasze wyobrażenia o świętych wynikają z wybiórczo poznawanych hagiograficznych opowieści sięgających średniowiecza. O. Krzysztof zauważa, że mówiąc w taki podniosły sposób o świętym mimo woli „odzieramy go z tego, co zwyczajne, a przecież zwyczajność jest nam bardzo bliska. W codziennym życiu nie ma dla nas nic bardziej bliskiego, nic bardziej swojskiego niż zwyczajność. W głębi duszy kochamy ludzi zwyczajnych. Lubimy z nimi przebywać. Czujemy się przy nich dobrze, swobodnie i zachowujemy się naturalnie. Szybko też okazuje się, że w tym, co zwyczajne, ujawnia się to, co wyjątkowe, święte”. A przecież niejeden wyniesiony na ołtarze człowiek mówił za życia o swoich problemach, słabościach, namiętnościach i ograniczeniach; niejeden mówił Bogu: Tak późno Cię umiłowałem (np. św. Augustyn, św. Rafał Kalinowski). „Religijne wyobrażenia o świętych, które byłyby pozbawione tego, co w nich najbardziej ziemskie, okazałyby się papierowe, bezkrwiste, iluzoryczne, ale zawierałyby w sobie także coś pokrętnego. Religijne wyobrażenia o świętych, których ewangeliczna miłość nie ma koloru szarej codzienności, nie pochodzą z kart Ewangelii, lecz są jedynie projekcją ‘odcieleśnionego’ człowieka. Takie wyobrażenia bywają groźne – uważa o. Krzysztof – ponieważ mogą wprowadzić w błąd wiele pobożnych dusz, a nawet wpędzić niektórych w objęcia ateizmu, który uważa religię za coś nieziemskiego (przestrzega o. Krzysztof). Tymczasem święci to ludzie za wszelką cenę pragnący się upodobnić do Boga wcielonego, który zapragnął być rozpoznawany w swoim człowieczeństwie”. Niewiele wiemy o pochodzeniu Józefa. Ewangeliści podają dwa różne imiona ojca Józefa: u Mateusza czytamy, że to Jakub (Mt 1, 16), u Łukasza, że to Heli (Łk 3, 23). Cieślę Józefa znała zaledwie garstka krewnych i sąsiadów oraz pracodawców w pobliskim mieście. A jednak, „był sakramentem obecności Boga w maleńkim punkcie ziemskiego globu. Świat nie miał najmniejszego pojęcia, że takie miejsce jak Nazaret w ogóle istnieje. Ci zaś, którzy wiedzieli, szczerze wątpili, że coś dobrego może pochodzić z Nazaretu” (por. J1, 46). Judejczyk Józef, „który był człowiekiem” (Mt 1, 19), z domu i rodu Dawida, znany jest przede wszystkim jako milczący święty, cieśla i mędrzec. W Ewangeliach nie jest w ogóle cytowany, a jednak uważne ich czytanie pozwala poznać Józefa, bo jego milczenie jest wymowne, a kontekst tego milczenia, za każdym razem inny, mówi coś istotnego o Józefie. Natchnione teksty oddają głębię doznań zwykłego rzemieślnika: niepokój, niepewność, wreszcie bojaźń Bożą i bezgraniczną ufność pokładaną w Bogu. Właśnie to milczenie mówi o nim najwięcej. Józef nie uciekał przed konsekwencją wydarzeń, o których nic nie wiedział i których nie rozumiał. On przemyśliwał, próbował rozeznać sytuację Maryi, następnie podjął postanowienie, które było „rozwiązaniem na tyle sprawiedliwym, na ile po ludzku było go stać”. Postanowił potajemnie oddalić Maryję. To był plan szlachetnego, sprawiedliwego człowieka. Boży plan był zupełnie inny i Józef wszedł w milczeniu „w bezkresną tajemnicę”. W oczach ludzi pozostał mężem Miriam i ojcem Jezusa. Syn Boży jako Syn Człowieczy wychowywany był przez milczącego rzemieślnika. O. Krzysztof Wons na kartach książki rozważa, czy Józef rzeczywiście był cieślą, jak tego chce tradycja. „Józef wśród swoich ziomków z Nazaretu był nazywany po aramejsku naggar. Ewangeliści przetłumaczyli ten zwrot jako greckie tekton (Mt 13, 55; Mk 6, 3). Tak określano człowieka trudzącego się rzemiosłem, nie tylko cieślę obrabiającego drzewo (stolarza, kołodzieja), ale także każdego robotnika, który obrabiał materiały twarde, takie jak kamień [...] czy żelazo”. Jest wielce prawdopodobne, utrzymuje o. Krzysztof, że i Józef, i Jezus w poszukiwaniu pracy chodzili do leżącego w pobliżu Nazaretu Seforis – wówczas znaczącego kilkunastotysięcznego miasta. Natomiast pewne jest, że ciesielstwo w tamtych czasach należało „nie tylko do profesji bardzo cenionych i poważnych – ale [...] zawodem tym zajmowali się przede wszystkim ludzie mądrzy i uczeni. W czasie dysputy na trudne tematy, gdy pojawiały się sporne kwestie do rozstrzygnięcia, dyskutujący zwykli byli pytać: Czy nie ma wśród was cieśli, syna cieśli, aby rozstrzygnąć tę sprawę?” [...] Niektórzy badacze twierdzą, że środowisko cieśli dostarczyło Izraelowi najznakomitszych rabinów. Rzeczywiście, w tradycji talmudycznej na określenie ‘cieśla’ używa się aramejskiego słowa naggar, co oznacza także ‘uczony’, ‘wykształcony’. I jeszcze jedno jest udokumentowane w Ewangelii: Jezus w nauczaniu odwołuje się do świata, który Jego słuchacze dobrze znają, kiedy poprzez te konkretyzacje chce ułatwić rozumienie rzeczywistości pozazmysłowej, to często podaje przykłady z pracy rzemieślników, robotników, także cieśli. Więc nie dziwi, że Józef został wybrany na patrona ludzi żyjących z pracy własnych rąk.
Źródło: Krzysztof Wons SDS, Cały sprawiedliwy. Lectio divina z Józefem z Nazaretu, Wydawnictwo SALWATOR, Kraków 2017. Imprimi potest ks. Piotr Filas SDS, prowincjał. Piotrowice, 29 kwietnia 2020 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
O Matko Słowa, racz nie gardzić słowami moimi... (modlitwa św. Bernarda)
Jest styczeń 1842 r. Rzym. Karnawał trwa w najlepsze. Wytworne towarzystwo aż do znudzenia uczestniczy w balach, spektaklach teatralnych, salonowych rozrywkach, goni za sensacją, jakimś obyczajowym skandalem urozmaicającym życie. Uczestniczą w tym ludzie różnych narodowości należący do społecznej elity. I pewnego dnia w wiecznym mieście wszyscy mówią o jednym. Młody zamożny Żyd ze znanej bankierskiej rodziny nawrócił się na katolicyzm – to Alphonse Ratisbonne. Alphonse Ratisbonne urodził się w 1814 r. w arystokratycznej rodzinie żydowskiej w Alzacji, był nadzieją całego klanu bankierów, zwłaszcza stryja, który go wychowywał (oboje rodzice wcześnie zmarli). Te nadzieje pokładane w Alfphonse były tym większe, odkąd jego starszy brat, Théodore, w 1825 r. ogłosił się chrześcijaninem (później został księdzem). Im bardziej brat angażował się w katolicyzm, tym bardziej młody Alphonse szydził z tego Kościoła, a z bratem, zakałą rodziny, zupełnie zerwał kontakty. „Mimo iż byłem młody, zachowanie mojego brata oburzało mnie, aż znienawidziłem jego sutannę i jego charakter. Wychowawszy się wśród młodych chrześcijan, tak samo religijnie obojętnych jak ja, nie żywiłem wcześniej ani sympatii, ani antypatii wobec chrześcijaństwa, ale nawrócenie mojego brata, które postrzegałem jako niewytłumaczalne szaleństwo, kazało mi uwierzyć w fanatyzm katolików i przerażać się nim”. W dzieciństwie i wczesnej młodości wiódł żywot typowy dla młodych arystokratów. Korzystał z hojności stryja, który pokładał w nim wielkie nadzieje, i używał życia. Nadwątlone zdrowie od czasu do czasu ratował w kurortach leczniczych. „Obdarzony wyjątkową inteligencją i urokiem osobistym zdawał się być stworzonym dla błyskotliwej kariery w banku, należącym do jego rodziny”. „Rozpocząłem edukację – wspomina – w ławkach gimnazjum w Strasburgu, gdzie poczyniłem większy postęp w zepsuciu serca niż w rozwijaniu umysłu”. Naukę kontynuował „w instytucji protestanckiej, gdzie synowie najlepszych protestanckich rodzin w o wiele większym stopniu oddawali się przyjemności niż nauce”. Mimo pewnych kłopotów Alphonse uzyskał jednak dyplom ukończenia szkoły, następnie ukończył studia prawnicze w Paryżu, potem – wezwany przez stryja – powrócił do Strasburga, by rozpocząć karierę w banku. To jednak nie bardzo go interesowało, wolał wyjazdy do Paryża. „Lubiłem tylko przyjemności (wspominał); interesy mnie irytowały, dusiłem się w atmosferze biura. Uważałem, iż żyjemy na tym świecie po to, by korzystać z jego dobrodziejstw, i mimo że pewna pruderia powstrzymywała mnie od najpodlejszych przyjemności i towrzystwa, jednak marzyłem wyłączne o zabawach i uciechach, z których korzystałem z pasją. Na szczęście w owym czasie pojawiła się w moim życiu okazja spełnienia dobrego uczynku, którą ciepło przyjąłem do serca. Była to akcja ‘odrodzenia’ ubogiej ludności żydowskiej, jak ją nieudolnie nazwano – rozumiem bowiem teraz, że potrzeba czegoś więcej niż pieniędzy, by odrodzić naród, który stracił wiarę. [...] Pracowałem więc ciężko, by pomóc moim współwyznawcom, mimo że sam niczego nie wyznawałem. Byłem Żydem tylko z nazwy, nie wierzyłem nawet w Boga. Nigdy nie otworzyłem książki religijnej. Poza tym ani w domu mojego stryja, ani w domach moich braci i sióstr nie przestrzegano elementarnych zaleceń judaizmu. W moim sercu była wielka pustka i nie byłem w najmniejszym stopniu szczęśliwy wśród obfitości bogactw”. Ten niepokojący brak czegoś, jakiejś wartości, sensu życia, poszukiwań jest charakterystyczny dla wielu ludzi, którzy jeszcze wierząc w potęgę rozumu, nie rozumieją, że rozpaczliwie poszukują prawdy, prawdy wiary. A kiedy wreszcie odnajdą drogę do Boga – niepomiernie ich to zaskoczy, stanie się to w najmniej spodziewanym momencie. Alfonso osiągnął już taki wiek, że należało się ustatkować i założyć rodzinę. Miał narzeczoną, ślub został już postanowiony, ale termin odroczono, bo narzeczona miała zaledwie 16 lat. Alfonso pod koniec listopada 1841 r., za przyzwoleniem narzeczonej, wyjechał w dłuższą podróż, planował m.in. tak modne wtedy poznawanie Orienu. Jednak, na początku podróży był to Półwysep Apeniński. Tu częściej spotykał się z przejawami kultu religijnego chrześcijan, zwłaszcza katolików, i nadal nie rezygnował z żadnej okazji, by z nich szydzić, np. ze święta Niepokalanego Poczęcia. W pamiętniku z tego okresu zapisał wiele bluźnierstw. W Neapolu jednak zszedł ze statku, spacerował po mieście i – ku własnemu zdziwieniu – znalazł się w drzwiach kościoła. Wszedł. „Z tego, co pamiętam – wspomina – właśnie trwała msza. Cokolwiek to było, stałem, opierając się o kolumnę, a moje serce zdawało się rosnąć i oddychać w nieznanej mi dotąd atmosferze. Modliłem się na swój własny sposób, nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół mnie”. On, który do nie dawna nie wierzył w Boga, teraz temu nieznanemu Bogu z ufnością powierzał swoich bliskich, żyjących i zmarłych. Opuścił go smutek, odczuwał pocieszenie, słyszał niemal: „Twoja prośba została wysłuchana”. Jeszcze nie rozumiał, że i dla niego jest ta Boża obietnica wyrażona przez psalmistę: „Jego zaś bym karmił tłuszczem pszenicy i sycił miodem z opoki” (Ps 81, 17) – zresztą, dotąd psalmów w ogóle nie znał. Alphonse w stanie dziwnego uniesienia i jakiegoś zdumiewającego pokoju serca wyjechał na początku stycznia 1842 r. z Neapolu. Znalazł się w Rzymie. Nigdy nie potrafił wyjaśnić, jak to się stało, że kupił bilet na dyliżans udający się właśnie tam. W Rzymie raz po raz zaskakiwało go jego własne postępowanie, chociaż nadal podkpiwał sobie z katolików. Poznał m.in. pana Théodore’a de Bussièresa, imiennika i przyjaciela swojego brata, teraz żarliwego katolika nawróconego z protestantyzmu. Alphonse zgodził się na pewien test: bez żadnego religijnego zaangażowania zawiesił na szyi medalik z wizerunkiem Najświętszej Maryi Panny ofiarowany przez pana Théodore’a, zgodził się odmawiać modlitwę św. Bernarda (Pomnij, o Najświętsza Panno Maryjo, że nigdy nie słyszano...). Z Rzymu miał wyjechać w kilka dni później, tj. 20 stycznia. Jednak tego dnia znowu wszystko działo się inaczej niż zaplanował. Ratisbonne później wiele razy zadawał sobie pytanie: „Cóż więc, o Panie, było tym nieodpartym impulsem, który sprawił, że zrobiłem to, czego nie zamierzałem zrobić?” Tego dnia, tj. 20 stycznia, towarzyszył panu Bussièresowi, z nim wstąpił bez większego zainteresowania do niewielkiego kościoła, przez chwilę był w nawie sam. I wtedy to się stało: upadł na posadzkę przed Maryją Panną, doznał objawienia, widział Ją: „To była naprawdę Ona!” – próbował wyjaśnić przyjacielowi, całując medalik (to objawienie przypomina scenę nawrócenia św. Pawła Apostoła, gdy jeszcze jako Szawł został powalony na ziemię przed Damaszkiem). „Mogę tylko powiedzieć, że w jednej chwili z moich oczu spadła przepaska. [...] Wydostałem się z grobu, z przepastnego cienia, Żywy!” W kilka dni później otrzymał trzy sakramenty: chrzest, bierzmowanie i Komunię św. Odwołał ślub. Wstąpił do jezuitów, rozpoczął studia, by zostać księdzem. Potem wyjechał do Ziemi Świętej i gorliwie pracował nad nawróceniem Żydów. Jego dawna modlitwa, by poprawić los Żydów, została wysłuchana „ponad wszelkie oczekiwania”. Razem z bratem Théodore’em założył kongregację Siostry Naszej Pani Syjonu, której misją stały się modlitwy o nawrócenie Żydów. Ich klasztor został zbudowany w miejscu pałacu Piłata. O. Alphonse Ratisbonne zmarł w Ein Karem w 1884 r., a historia jego nawrócenia jest przedstawiona w książce „Miód ze skały” Roya Schoemana.
Źródło: Roy Schoeman, Miód ze skały. Historie nawróconych Żydów, Wydawnictwo Agape, Poznań 2016. Piotrowice, 23 kwietnia 2020 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
Natychmiast jakby łuski spadły z jego oczu i odzyskał wzrok, i został ochrzczony. (Dz 9, 18)
Kiedy usłyszałam po raz pierwszy tytuł polecanej dziś książki – „Miód ze skały. Historie nawróconych Żydów” Roy’a Schoemana – pomyślałam o św. Pawle Apostole. Wydaje mi się, że właśnie ten żarliwy założyciel wielu wspólnot chrześcijańskich w I wieku jest takim archetypem nawróconych Żydów. Wcześniej zwalczał chrześcijan, w tym właśnie celu udał się do Damaszku z upoważnienia Sanhedrynu, „siał grozę i dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich [...]. Gdy zbliżał się już w swojej podróży do Damaszku, olśniła go nagle światłość z nieba. A gdy upadł na ziemię, usłyszał głos, który mówił: Szawle, Szawle, dlaczego mnie prześladujesz?” (Dz 9, 1-4). I właśnie w tym momencie – ku jego zaskoczeniu zagorzałego faryzeusza – doznał łaski nawrócenia. Potem jego życie potoczyło się diametralnie. Akt nawrócenia zdarza się w najmniej spodziewanym momencie – mówią bohaterowie prezentowanej książki, Żydzi (wśród nich jest także autor). W „Przedmowie” czytamy: „Miód ze skały” to szesnaście wstrząsających historii współczesnych Żydów, kobiet i mężczyzn, którzy odnaleźli pełnię judaizmu i wypełnienie się przymierza w Jezusie Chrystusie. Niektórzy pochodzą z zeświecczonych, liberalnych, a nawet ateistycznych rodzin żydowskich, podczas gdy inni wywodzą się z domów ortodoksyjnych lub nawet chasydzkich. Niektórzy nie posiadali głębokiej znajomości judaizmu, podczas gdy inni obracali się wśród najbardziej wykształconych w dziedzinie teologii Żydów swoich czasów. Niektórzy byli bogaci i odnieśli ogromny sukces w życiu, inni żyli na marginesie społeczeństwa. Ale cechą wspólną ich wszystkich była głęboka tęsknota za Bogiem, która nie dawała im spokoju, póki nie odnaleźli Boga we własnej osobie w Kościele katolickim. Od siebie dodam, że nie ma w tej książce żadnej fikcji literackiej, wymyślonych postaci, chociaż przedstawione tutaj zdarzenia często wymykają się racjonalnemu czy zmysłowemu poznaniu, po prostu – nie mieszczą się w naszych ludzkich, ziemskich możliwościach wiedzy, zdumiewają, zaskakują, nie podlegają konwencji prawdopodobieństwa, a mimo to są faktograficzne. Jednym z tych nawróconych jest autor prezentowanej książki, Roy Schoeman – historię własnego nawrócenia przedstawił w ostatnim rozdziale prezentowanych świadectw, a nadał mu znamienny tytuł: „Zaskoczony łaską”. Z czasem sam zaczął szukać i rozpoznawać nawróconych Żydów w Kościele katolickim (co stale podkreśla, odkąd rozumie różnicę między katolicyzmem a protestantyzmem), i o nich jest to dzieło. „Zaskoczony łaską” Roy Schoeman (ur. w 1951 r.) – czytamy – jest synem niemieckich Żydów, uchodźców z Holokaustu. Jego rodzice poznali się po wojnie w Nowym Jorku, oboje pochodzili z pobożnych rodzin, więc w nowym środowisku szybko włączyli się w życie konserwatywnej synagogi, w takim też duchu wychowywali dzieci. Roy w zasadzie dobrze się czuł z tą wyraziście określoną tożsamością, dłużej niż rówieśnicy pozostał we wspólnocie żydowskiej, nawet kształcił się w „szkole hebrajskiej”, a w synagodze czuł się najbardziej „we własnej skórze”. Był z natury pobożny, pragnął podobać się Bogu. Jako dziecko miał kontakt z chrześcijanami, „chcę choinkę!” powtarzał bez przerwy ku irytacji rodziców i starszej siostry, w jakimś dziecięcym doznaniu duchowym tęsknił za nieznanym. „Pamiętam dobrze – wspomina – to, co kierowało moim monotonnym naleganiem: poczucie ciepła, miłości, radości Bożego Narodzenia i bardzo rzeczywista obecność Dzieciątka Jezus w centrum tego wszystkiego”. To „uwrażliwienie na chrześcijańską obecność przekształciło się później w niechęć i wrogość wobec wszystkiego, co chrześcijańskie” – wyznaje Roy. Po latach zrozumiał, że odrzucał i zwalczał to, czego nie znał. Kształcił się pod okiem wybitnych rabinów, był bardzo zdolny, więc sukcesy przychodziły mu łatwo. Wtedy myślał, że tylko Żydzi znają Boga i że tylko oni umieją Mu oddawać cześć. O Jezusie myślał, że to jakiś szczególnie błądzący Żyd, który założył eklektyczną wersję judaizmu, znaną jako chrześcijaństwo. „Jednocześnie zaś – wspomina Roy – głęboko, wewnętrznie odczuwałem wciąż obecność Jezusa i czułem Jego przyciąganie. Widziałem spokój i radość na twarzach ‘błądzących’ chrześcijan, często byłem odbiorcą ich bezkrytycznej akceptacji i miłości. Nie mogłem przestać chcieć tego, co oni zdawali się mieć”. Pod wpływem rabina mentora wyjechał do Izraela, myślał nawet o studiowaniu w jerozolimskiej jesziwie, ale zniechęcała go jakaś sterylność i chłód, które tam zaobserwował. Powrócił do Stanów, ukończył studia, robił karierę, w wieku 29 lat został nawet profesorem w szkole wyższej, należał do intelektualnej i społecznej elity, ciągle stawiał sobie nowe cele i stale odczuwał jakiś niepokój, jakiś niedosyt. Euforia z powodu prestiżu, społecznej nobilitacji, pochlebstwa studentów zaspokajały jego ego przez pewien czas, ale szybko przeminęły. Roy popadał w coraz głębszą rozpacz, używanie życia w najgorszym znaczeniu tego słowa też nie było tym, czego szukał. Mówi: „popadłem – albo raczej popędziłem na złamanie karku – w grzech”. Z biegiem lat rozluźniły się także jego więzi z gminą żydowską, uległ nowoczesnej kulturze, oddawał się coraz to nowym rozrywkom, np. przez kilka lat uprawiał narciarstwo, by zagłuszyć ukryte pragnienie. I to właśnie w Alpach austriackich, wśród naturalnego piękna odkrył na nowo świadomość istnienia Boga. Później przebywał także w Alpach francuskich. Pewnego razu, na wydmach w rezerwacie przyrody na Cape Cod, doznał tak wyraźnie obecności Boga, że zapragnął poznać Jego imię, i o to prosił w modlitwie, by wiedzieć, jaką religię ma wyznawać, zaznaczając: „o ile tylko nie jesteś Chrystusem, a ja miałbym zostać chrześcijaninem!” Od tego dnia czuł się szczęśliwy. To była pierwsza część łaski. Potem coraz częściej zdarzały się sytuacje, które go zaskakiwały. Na przykład u mistyka i kabalisty, do którego się udał, by rozpoznać przy jego pomocy to, co czuł, wpadła mu w ręce książka o objawieniach NMP w Fatimie – nigdy wcześniej o tym nie słyszał. Dokładnie w rok później uzyskał drugą „połówkę” swojego nawrócenia: we śnie zobaczył najpiękniejszą młodą kobietę, wiedział, że jest to Najświętsza Maryja Panna, a Ona odpowiedziała na wszystkie jego pytania. Zrozumiał także, że Bóg, którego obecność odczuł rok wcześniej na plaży w rezerwacie, to był Chrystus. Uświadomił sobie: „nie pragnę niczego bardziej, niż stać się na tyle prawdziwym i dobrym chrześcijaninem, na ile to jest możliwe”. Zaczął szukać kontaktów z chrześcijanami, najpierw byli to protestanci. Szybko zrozumiał, że to błąd, kiedy pastor wyraził się bez szacunku o Maryi. Cały wolny czas zaczął spędzać w sanktuariach maryjnych, wreszcie zapragnął pełnego uczestnictwa w Eucharystii. Po owym śnie znowu odpoczywał w Alpach francuskich, był w La Salette. Przez pewien czas przebywał w klasztorze kartuzów. Tu ze zdumieniem stwierdził, że ci chrześcijańscy mnisi modlą się psalmami, że do niego – Żyda – odnoszą się z sympatią. Po powrocie do Nowego Jorku udał się do pewnego mnicha trapisty (nawróconego Żyda) i – jak pisze – „po prostu palnąłem: Chcę przyjąć Komunię, a nie dacie mi jej, dopóki się nie ochrzczę!” Zaraz pomyślał, że mnich go za tę bezczelność wyrzuci, ale jego reakcja była zupełnie inna, niż się spodziewał. Mnich „ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział: – A, tutaj działa Duch Święty...” Roy Schoeman w wieku lat 41 został ochrzczony i bierzmowany. Potem rozeznawał swoje powołanie, dlatego raz jeszcze pojechał do Wielkiej Kartuzji. Mnichem nie został, jego powołaniem jest pisanie książek, wygłaszanie konferencji. Dobiegając sześćdziesiątki, wyznał: „Po tej stronie nieba nigdy się nie dowiem, czyje modlitwy i ofiary nabyły dla mnie łaskę całkowicie niezamierzonego i niezasłużonego nawrócenia...”
Źródło: Roy Schoeman, Miód ze skały. Historie nawróconych Żydów, Wydawnictwo Agape, Poznań 2016. Piotrowice, 14 kwietnia 2020 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
Pieśń pasyjna na Wielki Piątek: Ludu, mój ludu
Tylko raz w całym roku liturgicznym w kościołach milczą dzwony, gongi i organy, natomiast słychać głuchy odgłos drewnianych kołatek, to Wielki Piątek. Tego dnia krzyż nadal jest przysłonięty (już od piątej niedzieli Wielkiego Postu), tabernakulum puste, ołtarz bez obrusa, monstrancja okryta białym welonem nawiązującym do pośmiertnego całunu, nigdzie żadnych ozdób czy kwiatów, dzień bez Mszy Świętej, kapłani w ornatach koloru czerwonego. Trwa czas zadumy, rozpatrywania cierpienia i śmierci Syna Człowieczego. I nie o to chodzi, by jedynie wspominać i upamiętniać wydarzenia sprzed dwóch tysięcy lat, chodzi o to, by w tym uczestniczyć teraz, bo męka Chrystusa (a bez niej nie byłoby radości Zmartwchwstania) zawsze dzieje się teraz. W liturgii Wielkiego Piątku jest m.in. pieśń pasyjna „Ludu, mój ludu” (napisana została prawdopodobnie w VIII w. we Francji). Ta pieśń jest głęboko zakorzeniona w Piśmie Świętym. Są w niej nawiązania do wydarzeń historycznych przedstawionych w Rdz oraz Wj, są przywołane perykopy z Ps, z ksiąg prorockich ST, wreszcie są zdarzenia zapisane w Ewangelii. W incipicie pieśni rozpoznajemy nawiązanie do proroka Micheasza, który usłyszał „Skargę Pańskę na lud: Ludu mój, cóżem ci uczynił? Czym ci się uprzykrzyłem? Odpowiedz Mi! Tym, że cię wywiodłem z ziemi egipskiej?” (Mi 6, 3-4). Nie pierwszy raz Naród Wybrany przeciwstawia się Bogu. A Bóg stale przebacza. Podmiotem lirycznym pieśni, tej bolesnej skargi, jest Jezus, który wielokrotnie zadaje sobie to pełne bólu pytanie, a jego powtarzanie wzmacnia poczucie osamotnienia i bezradności cierpiącego. Ostatnie słowa Jezusa ewangeliści skrzętnie zapisali, ale tu, w tej lamentacji, słyszymy Jego myśli. Kiedy Jezus przywoływał te najważniejsze wydarzenia z dziejów Narodu Wybranego? Czy kolejne cuda dokonane na rzecz ludu wspominał, gdy doznawał kolejnych upokorzeń? Może o tym wszystkim myślał na krzyżu, kiedy kończyło się Jego życie ziemskie Syna Człowieczego, zanim powiedział: „Dokonało się.” (J 19, 30). Zwyciężyłem. Jezus teraz myśli o nas, teraz cierpi, teraz wspomina. Pieśń rozpoczyna się rozbudowanym pytaniem retorycznym, które staje się anaforą 12 razy powtórzoną w wypowiedzi Jezusa: Ludu, mój ludu, cóżem ci uczynił? W czymem zasmucił, albo w czym zawinił? „Mój ludu” – myśli Jezus. A przecież tak myślimy o kimś, kogo kochamy, kto jest dla nas najważniejszy, komu chcemy podarować wszystko, co najcenniejsze, za kogo czujemy się odpowiedzialni. Pytanie rozpoczynające się tym zwrotem bezpośrednim jest retoryczne – nie wymaga odpowiedzi, bo ją zawiera. To za nas i dla naszego dobra Jezus stał się ofiarnym Bożym Barankiem, to dla nas otworzył drogę do zbawienia, do wiecznej radości, to nas Bóg otoczył czułą troską. A jednak ukochany lud odwrócił się od Niego. Dlaczego? W każdej z kolejnych antynomii w 12 zwrotkach zestawione są dwa obrazy: pierwszy z dziejów Narodu Wybranego, drugi z męki Chrystusa. Za każdym razem lirycznemu Ja (Jam) przeciwstawiony jest adresat: ty (tyś). Przebywający w Egipcie Izraelici znaleźli się w „mocy faraona”: z jego rozkazu zabijane były noworodki płci męskiej, z jego rozkazu lud został zmuszony do niewolniczej pracy. To się zaczęło jeszcze przed narodzinami Mojżesza (por. Wj 1, 1-21). Ten sam naród w kilkanaście wieków później Jezusa „wiódł słuchać Piłata wyroku”, „przyrządził krzyż” – doprowadził do tego, że Jezus został pojmany i skazany na najokrutniejszą śmierć przez powieszenie na krzyżu. Taką karę wobec podbitych stosowali Rzymianie tylko za najcięższe przestępstwa, za zbrodnię. Poncjusz Piłat osądził Jezusa, co prawda, nie znalazł w Nim żadnej winy, ale z obawy o utratę stanowiska, z tchórzostwa, uległ krzyczącemu tłumowi, który domagał się: „Ukrzyżuj go!” (por. J 18, 33-40; 19, 1-16). I znowu obrazy z przeszłości – nie pojawiają się w porządku chronologicznym, bo przecież omdlewający skazaniec o tej kolejności nie myśli. Przeszłość już przeminęła, nic w niej zmienić nie można. W czasie wędrówki przez pustynię Sin przed Synajem głodni Izraelici znów zaczęli szemrać przeciw Mojżeszowi i wspominali mięso jadane czasem w Egipcie, zatęsknili za niewolą, nie dojrzeli jeszcze do wolności. Wtedy Bóg zesłał jednego dnia wieczorem przepiórki, a następnego dnia mannę, by jej „rozkoszami” nakarmić lud (por. Wj 16, 1-18). Po czterdziestu latach pielgrzymowania Izraelici weszli w żyzny „kraj miodem płynący” – weszli do Ziemi Obiecanej. Musieli walczyć o to terytorium, ale (znowu z pomocą Boga) opanowali tę ziemię, bo zostali „zbici Chanaan królowie”, a potomkowie Abrahama otrzymali „berło Judzie powierzone” i zostali wywyższeni „między narodami”. W wiele wieków później o opiekuńczej miłości Stwórcy i nieposłuszeństwie ludu psalmista śpiewał hymn profetyczny: gdyby lud posłuchał, Bóg by go „karmił najczystszą pszenicą i sycił miodem z opoki” (Ps 81, 17). Ale i o tym zwycięstwie zawdzięczanym Bogu ludzie zapomnieli, zamknęli serca na Jego czułą miłość i zgotowali dla Syna Człowieczego „śmierci znak hańbiący” – to właśnie krzyż w mentalności ówczesnych Żydów był wyrazem pogardy dla skazańca. Lud zapomniał również o tym, że jeszcze na pustyni w czasie exodusu Bóg kazał Mojżeszowi uderzyć laską w skałę, i „ze skały dobył wodę zdrową”. Naród – który chwilę wcześniej buntował się i już żałował, że wyszedł z Egiptu – teraz został ocalony, mógł zaspokoić pragnienie, napoić zwierzęta. Piękny epitet „winnica wybrana” skontrastowany został z octem, symbolem cierpienia, zniszczenia. Tu nawet nie chodzi o to, by wejść do winnicy Pańskiej i pracować w niej od wczesnego ranka (od początku naszego ziemskiego życia), albo chociaż od godziny jedenastej, tzn. zacząć zabiegać o zbawienie u schyłku życia (por. Mt 20, 1-7). Tu chodzi o to, co zapisane zostało w ST, że Bóg traktuje cały wybrany lud jak gospodarz swoją najcenniejszą winnicę: chroni ją przed zniszczeniem, hoduje w niej szczep starannie wybrany spośród wielu, doskonalony, pielęgnowany, uszlachetniany (por. Iz 5, 1-2). A jednak, mimo tych starań, reprezentant tego samego ludu, pastwiąc się nad umierającym, podał mu ocet z „goryczą żółciową” (por Mt 27, 34). Bożej troskliwości przeciwstawiona została krzywda zadana umierającemu, że tak się stanie, przepowiedział jeszcze starotestamentowy psalmista (por. Ps 69, 22). Faraon długo nie chciał wypuścić Izraelitów z Egiptu, ustąpił dopiero po plagach zesłanych przez Boga, ostatnią była śmierć pierworodnych synów, umarł także syn faraona. To Bóg spełniał obietnicę – „spuszczał na Egipt karanie” (por. Wj 11, 4-5). Patriarcha Mojżesz mógł powieść naród ku wolności. Ta spełniona obietnica także poszła w niepamięć: rozsierdzony tłum domagał się kary dla znienawidzonego Nazarejczyka, więc „Piłat zabrał Jezusa i kazał Go ubiczować” (J 19, 1). I znowu wspomnienie z przeszłości. Kiedy uchodzący z niewoli Izraelici dotarli do Morza Czerwonego, zobaczyli za sobą wojska egipskie. Z beznadziejnej sytuacji i tym razem wydobył ich Bóg: cofnął wody gwałtownym wiatrem, morze się rozstąpiło, lud osłaniany przez Anioła Bożego „szedł suchą nogą” na drugi brzeg, między Izraelitami a Egipcjanami pojawił się teofaniczny obłok, to Jezus „był wodzem w kolumnie obłoku”, a potem fale powróciły na swoje miejsce i zalały wojsko egipskie (por. Wj 14, 15-31). Także i te dwa wielkie znaki Bożej Opatrzności poszły w zapomnienie, a lud wydał Jezusa „książętom kapłanów”, tzn. arcykapłanom – Annaszowi i Kajfaszowi. Najpierw Jezusa przesłuchiwał Annasz, a jakiś sługa Go spoliczkował, potem związanego odesłał do Kajfasza – przewodniczącego Sanhedrynu (J 18, 24). I tak gehenna trwała. Zadawany ból był coraz trudniejszy do zniesienia. Jezus coraz żałośniej się skarży: „A ty zaś trzciną biłeś Mnie po głowie [...] A tyś Mi wtłoczył cierniową koronę [...] Tyś Mnie na krzyżu podwyższył z łotrami”. Jeden z tych łotrów drwił z Jezusa, drugi przyznał się do swojej winy i powiedział, że Jezus jest niewinny. I to właśnie jemu Jezus obiecał: Dziś będziesz ze Mną w raju (por. Łk 23, 39-43). Nienawiść świata do Jezusa nie skończyła się z chwilą Jego skonania na krzyżu. Jezus jeszcze i to wspomina: „A tyś Mi włócznią bok otworzył srogą”. Cierniowa korona, przebite ręce oraz stopy i bok, poszarpane i zakrwawione ciało odarte z szat i ludzkiej godności, wiszące na krzyżu – to obraz Męki Pańskiej. Męki, która i dzisiaj trwa.
Źródła: 1) Ludu, mój ludu, w: Ks. Jan Siedlecki, Śpiewnik kościelny, Wydawnictwo Instytutu Teologicznego Księży Misjonarzy, Kraków 2018. 2) Cytaty z Biblii za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, Pallottinum, Poznań 2002.
Piotrowice, 3 kwietnia 2020 r. Maria Studencka
|
|
W tej objętościowo niewielkiej antologii wierszy i poematów „Miłość mi wszystko wyjaśniła” Karola Wojtyły kryje się niezwykłe bogactwo treści. Zebrano tu teksty, które wcześniej publikowane były na łamach „Tygodnika Powszechnego”, później w formie książek. Teraz, po latach, wydawnictwa znowu sięgają po te utwory, a szczególna okazja, by je przypominać, przypada w tym roku, bo to zbliża się setna rocznica urodzin Karola Wojtyły – Papieża Jana Pawła II (18 maja), a w najbliższy pierwszy czwartek miesiąca (w dzień kapłański), 2 kwietnia, przypada 15 rocznica Jego śmierci. Tytuł zbioru pochodzi z 5 pieśni poematu „Pieśń o Bogu ukrytym”: Miłość mi wszystko wyjaśniła, Miłość wszystko rozwiązała – dlatego uwielbiam tę Miłość, gdziekolwiek by przebywała. A, że się stałem równiną dla cichego otwartą przepływu, w którym nie ma nic z fali huczącej, nie opartej o tęczowe pnie, ale wiele jest z fali kojącej, która światło w głębinach odkrywa i tą światłością po liściach nie osrebrzonych tchnie.
Więc w takiej ciszy ukryty ja–liść, oswobodzony od wiatru, już się nie troskam o żaden z upadających dni, gdy wiem, że wszystkie upadną. Kluczowym słowem całego tomu jest Miłość, tu pisana przez poetę wielką literą, bo o wielką wartość chodzi – jedną z trzech cnót teologalnych. I tylko w głębokiej ciszy przemijającego dnia można tej Miłości doznać. A skoro mówimy z powagą: Wiara, Nadzieja, Miłość, skoro o ich pomnożenie często w modlitwach prosimy, to od razu przypomina się nam źródło tychże słów. Na pytanie jednego z faryzeuszy – „Nauczycielu, które przykazanie zapisane w Prawie jest największe?” – Jezus odpowiedział: „Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem”, dodał też drugie: „Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego” (por. Mt 22, 34-39). Podobnie jest w pozostałych Ewangeliach synoptycznych (Mk 12, 28-31; Łk 10, 25-28). Oczywiście, w tej liryce o miłości Oblubieńca i Oblubienicy (Pnp) pobrzmiewają też echa „Hymnu o miłości” św. Pawła: „Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: największa z nich jednak jest miłość (1 Kor 13, 13) A Karol, ksiądz Wojtyła, wujek Karol, biskup Karol, papież Jan Paweł II wielokrotnie do tej myśli powracał i w utworach lirycznych, i w dramatach, i w katechezach, i w teologicznych rozprawach, i w mniej oficjalnych wypowiedziach w czasie pielgrzymek. Właśnie w Wadowicach w 1999 r. (miał wtedy 79 lat) wspominał (i wyjaśniał), skąd się ten wielki dar w jego życiu wziął, a można tę wypowiedź potraktować jako dopełnienie interpretacji omawianego utworu. Do zgromadzonych mieszkańców Wadowic mówił: „Jeruzalem, ‘przez wzgląd na dom Pana, Boga naszego, będę się modlił o dobro dla ciebie (Ps 122, 9). Te słowa psalmisty czynię dziś swoimi i odnoszę je do miasta Wadowice. Miasto mego dzieciństwa, przez wzgląd na dom – na rodzinny dom i dom Pana – będę się modlił o dobro dla Ciebie! [...] Jest to niezwykłe, a zarazem najbardziej naturalne połączenie miejsc, które – jak żadne inne – pozostawiają głęboki ślad w sercu czlowieka. [...] W każdym razie tu, w tym mieście, w Wadowicach wszystko się zaczęło. I życie się zaczęło, i szkoła się zaczęła, i studia się zaczęły, i teatr się zaczął. I kapłaństwo się zaczęło”. To, wreszcie, „Miłość wszystko rozwiązała” – Karol zrozumiał, że jego pwołaniem jest kapłaństwo (a po maturze rozpoczął przecież studiować polonistykę) i temu powołaniu oddał bez reszty serce, duszę i umysł. I do końca życia rozeznawał i pomnażał ten dar. Człowiek nigdy nie jest sam, nie daje sobie samemu życia, skoro otrzymał dar w wielu jego aspektach, to powinien go przekazywać innym. Ksiądz Karol, jak każdy z nas, otrzymał ten dar od Boga, od rodziców, on – skromny człowiek głębokiej wiary - otrzymał dar miłości odwazajemnionej: do Boga, do rodziców, do innych ludzi. „ Miłość mi wszystko wyjaśniła” – wyznaje. To z rodzinnego domu wyszedł wyposażony w cnoty ludzkie, wyniósł potrzebę godnego życia, czynienia dobra, dawania z siebie tego, co w nim samym było najlepsze. Stał się „równiną dla cichego otwartą przepływu”, z ufnością zawierzył Bogu całe swoje życie, wyciszył ludzkie ziemskie namiętności podobne do fal huczących, sam na innych oddziaływał niczym fala kojąca, wskazywał ludziom światło, prowadził ich do Boga, jak przystało na dobrego pasterza, a sam przy tym czuł się tak mało ważny, niczym liść, ale liść bezpieczny, oswobodzony od wiatru niepokojów, lęków, pozornych wartości. Więc doskonalił te wartości w sobie, trwał w miłości, bo z trzech cnót Boskich ta jest najważniejsza. Wiedział, że „cnoty ludzkie są zakorzenione w cnotach teologalnych, które uzdalniają władze człowieka do uczestnictwa w naturze Bożej” (KKK, kanon 1812).
Źródło: Karol Wojtyła, Miłość mi wszystko wyjaśniła. Wiersze i poematy. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003. Piotrowice, 30 marca 2020 r. Polecam, Maria Studencka
|
|
„Czy macie listę z marzeniami, które chcielibyście spełnić przed śmiercią?” – pyta czytelników Teresa Tomeo w pierwszym zdaniu książki „Twoje boskie życie. Lista rzeczy, które zaplanował dla nas Bóg”. W odpowiedziach, które autorka usłyszała od rozmówców, były wymieniane najczęściej egzotyczne podróże, sportowe wyczyny, zdobycie fortuny materialnej. Okazało się również, że rozmówcy nie widzieli potrzeby wpisywania tych swoich planów w jakiś Boży plan na nasze życie. Autorka spojrzawszy na swoje życie, na życie współczesnych kobiet, zastanawiała się nad tym, co jest atrybutem współczesnej młodej kobiety, dziewczyny. Co my, czytelnicy, dziś byśmy odpowiedzieli? Może smartfon, bo to urządzenie widzimy najczęściej w jej ręce, gdy pędzi dokądś na wysokich obcasach, rozmawiając z kimś jednocześnie; bo właśnie telefon trzyma w ręce, siedząc bokiem do narzeczonego na ławce w parku; bo telefon trzyma w jednej ręce a drugą popycha wózek z dzieckiem (to rzadziej widzimy); bo kończy rozmowę telefoniczną, wchodząc do kościoła (to jeszcze rzadiej się zdarza). Mniej, zdecydowanie mniej jest takich, które mają czas dla męża, dla dzieci, dla siebie. Chyba też ubywa takich, które mają czas na kontemplację, które mają czas na ciszę i bezruch, które wsłuchują się w tę ciszę, by usłyszeć głos Boga. To że młoda kobieta marzy o ziemskim szczęściu, o dobrym zawodzie, o prestiżu, że chce się spełniać w różnych sferach życia, nie jest niczym złym. Gorzej, jeśli w tych jej planach nie ma miejsca dla Boga; gorzej, jeśli swojego życia nie chce wpisać w Boży plan. A pędząc przez życie, łatwo przegapić ten moment, kiedy należało pomyśleć o przyszłości. Młoda kobieta planuje swoje życie, mówi, że wszystko ma pod kontrolą. I nagle spostrzega, że upłynęło trochę lat, a ona wypaliła się zawodowo, emocjonalnie. Nie spełniła żadnego ze swoich marzeń. Jest sama, rozgoryczona, niespełniona w żadnej z ról, o których myślała wcześniej. Czegoś w jej życiu zabrakło. Zabrakło Boga. Teresa Tomeo zwraca się do potencjalnej czytelniczki książki „Twoje boskie życie” z taką propozycją: Wyobraź sobie, że poza twoją listą marzeń istnieje jeszcze lista, którą przygotował dla ciebie Bóg. Zawarł na niej różne doświadczenia oraz przygody, które warto przeżyć, aby poznać Go, osiągnąć szczęście i pełnię życia… W prezentowanej książce jest właśnie taka Boża lista pomysłów. Autorka nie ukrywa, że pisze także o sobie, że stara się zrozumieć, jaki plan ma Bóg wobec niej, wobec jej życia. Teresa Tomeo jest dziennikarką, publikuje w prasie, współpracuje z radiem i telewizją, zajmuje się sprawami rodziny oraz nauczaniem Kościoła na temat kobiet. I ... redaguje tę listę spraw najważniejszych do zrealizowania przed śmiercią. Na jej rozważania miał wpływ m.in. film „Choć goni nas czas”. „Jack Nicholson i Morgan Freeman grają w nim terminalnie chorych, starszych mężczyzn. Pochodzą z dwóch zupełnie odrębnych światów i zostają serdecznymi przyjaciółmi po tym, jak poznają się w szpitalnej sali podczas chemioterapii. Kiedy słyszą diagnozę, że zostało im mniej niż rok życia, postanawiają wykorzystać ten czas najlepiej, jak potrafią. Zaczynają oczywiście od sporządzenia listy, na której umieszczają miejsca do odwiedzenia i rzeczy do zrobienia oraz osoby, z którymi powinni się pogodzić. Po czym wyruszają w podróż, której celem jest realizacja punktów z listy, niekiedy z zabawnymi skutkami, choć nie brakuje i smutnych chwil. Po obejrzeniu filmu zaczęłam się zastanawiać nad własną listą. [...] Jako dwudziestokilkuletnia kobieta, a potem jako trzydziestolatka pracowałam ciężko, żeby realizować konkretne punkty z przygotowanych przeze mnie list. I uważałam siebie za spenioną oraz szczęśliwą osobę. Zaplanowałam, że po ukończeniu dziennikarstwa rozpocznę karierę w jednym z telewizyjnych kanałów informacyjnych, najlepiej w rodzinnym Detroit”. Wspinanie się krok po kroku po szczeblach zawodowej kariery uznała za postępowanie ludzi mniej ambitnych, „którzy postępowanie według zasad uznawali za sprawę nadrzędną. A przecież procedury i zasady są po to, żeby je łamać. Więc wzięła sprawy w swoje ręce i wkrótce rozpoczęła pracę w jednej z popularniejszych stacji. Z determinacją dążyła do celu, dobrze zarabiała, stała się rozpoznawalna, wyszła za mąż (chociaż tego na liście nie było). W pewnym momencie jej pogoń za sukcesami i sławą stała się niebezpieczna i o mały włos nie straciła wszystkiego w życiu zawodowym i osobistym. Wtedy uświadomiła sobie, że skupia się na zadaniach powierzchownych i przyjemnych, dotyczących jedynie świata materialnego. I zadała sobie pytanie: „A co ze sferą duchową? Gdzie w tym wszystkim jest Bóg?” Na jej liście marzeń nie było dla Niego miejsca, a przecież miała się za katoliczkę, osobę wierzącą. Autorka przyznaje, że była katoliczką „od wielkiego dzwona”, tzn. w kościele bywała na Wielkanoc, w Boże Narodzenie i jeszcze czasem w jakieś święto. Praca – wyznaje – absorbowała ją, zyskała uznanie jako dziennikarz śledczy, zajmując się kwestią molestowania dzieci, korupcją w rządzie, żyła szybko i intensywnie, miała swoje życie „pod kontrolą”. Tak jej się wydawało, do czasu, trwało to prawie dwadzieścia lat. W tym okresie jej mąż znalazł „powrotną drogę do Kościoła katolickiego”. Ona wtedy jeszcze myślała, że „oddanie życia Bogu i szukanie Jego woli wiąże się z mnóstwem ograniczeń i mało pociągającą wizją życia”. Nie wiedziała, jak bardzo się myli. Pewnego dnia jej kariera legła w gruzach – została zwolniona z pracy, doznała upokorzenia człowieka „na zasiłku”. Jednak to – jak sądziła – złe doświadczenie stało się paradoksalnie źródłem jej przemiany, jej nawrócenia. „Tak – pisze – nie jestem w stanie zrozumieć dróg Boga, ale życiowe upadki i wzloty sprawiły, że jedno wiem na pewno: Bóg nas kocha i pragnie być blisko każdego człowieka”. Potem zaczęła pozwalać sobie na chwile pozornej bezczynności, tzn. na chwile refleksji. Odkryła, że Kościół katolicki proponuje wiernym bezpośrednie obcowanie człowieka z Bogiem, podpowiada adorację Najświętszego Sakramentu, by w ciszy i skupieniu usłyszeć głos Boga. Dotąd pędząca przez życie Teresa Tomeo zwolniła tempo, a na liście jej marzeń pojawiło się również poznawanie Boga, przyjrzenie się sobie, wewnętrzną refleksję, odbudowanie zachwianych relacji z mężem, kontemplowanie piękna świata, sztuki... Zauważyła też, że – jak pisze Papież Franciszek (czytała jego książkę pt. W niebie i na ziemi) – „wewnętrzna refleksja pomaga leczyć duchowe rany, które zadaje nam świat poprzez panujący w nim chaos”. Teresa Tomeo wiele uwagi poświęca kobietom aktywnym, takim podziwianym za rzutkość, aktywność, pracowitość; takim, które myślą, że najlepiej sobie z wszystkim poradzą. Patrzy głębiej i w tych zaletach widzi również pewne niebezpieczeństwo. Widzi przede wszystkim, że te najaktywniejsze (mężczyzn także to dotyczy) wpadły „w pułapkę codziennej bieganiny, która może się przeobrazić w duchową blokadę”. O tym zagrożeniu i o innych pułapkach opowiem na spotkaniach w bibliotece w poniedziałkowy poranek i czwartkowy wieczór.
Źródło: Teresa Tomeo, Twoje boskie życie, Edycja Świętego Pawła, Częstochowa 2015. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Ty jesteś Piotr [czyli Opoka] i na tej opoce zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego. (Mt 16, 18-19.)
Na okładce prezentowanej książki jest zdjęcie obrazu „Święty Piotr” El Greco. Ten wizerunek to, oczywiście, wyobrażenie malarza, który próbował oddać dramat człowieka dźwigającego na swych barkach odpowiedzialność za tworzący się Kościół Chrystusowy. Jest też tu uchwycony dramat człowieka, który pamięta dobrze, że nieraz zawiódł Jezusa, a jednak przez Niego został wybrany do realizowania wielkiego dzieła. Bohaterem prezentowanej książki jest św. Piotr Apostoł, on także jest pierwszoosobowym narratorem, a pełen skruchy opowiada o sobie z pokorą, świadom swoich słabości. Ta książka napisana jest tekstem biblijnym, całe frazy z poszczególnych perykop są tu wplecione w tok rozważań Apostoła, w tok jego konfesji – właśnie taka jest ta książka: niemal słyszymy głos Apostoła, który się zwierza, który się publicznie spowiada, głęboko wnikając w swoje sumienie, serce i duszę. Taki sposób operowania Pismem przywołuje na myśl „Wyznania” św. Augustyna, jest jednocześnie przykładem głębokiego wniknięcia w tekst „Biblii”. Ks. Zdzisław Tomczyk zrezygnował w narracji z przypisów, by wypowiedź Apostoła została odczytana jako jego bardzo osobista refleksja nad historią własnego powołania, obcowania z Jezusem, duchowej przemiany, wypełniania Testamentu, apostolskiej posługi. Tak przecież mogło być, że Piotr wielokrotnie rozważał swoje postępowanie. Książka utrzymana jest w konwencji realistycznej, zgodnie z zasadą prawdopodobieństwa, a czytając ją, odnosi się wrażenie, że jest tekstem natchnionym. Ks. Zdzisław podzielił wyznania Apostoła na trzy części, z których każda opatrzona jest mottem z Biblii. W części pierwszej – „Pomiędzy życiem a śmiercią” – dominuje przesłanie zaczerpnięte z psalmu: „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie” (Ps 130, 1). W części drugiej – „Olśniewająca odpowiedź Boga” – wypowiedź Apostoła skupia się wokół słów Jezusa: „Ja jestem Zmartwychwstaniem i Życiem” (J 14, 23). Część trzecia – „Podprowadzenie przez Matkę” – opatrzona jest myślą przewodnią wybraną z Ewangelii Janowej: „Nie zostawię was sierotami” (J 14, 18). „Szymon z Betsaidy – pisze ks. Zdzisław we wstępie – nazwany Piotrem, pozostałby tylko Szymonem, gdyby na jego drodze nie stanął Jezus i nie powiedział do niego: Pójdź za mną! Szymon poczuł się zaszczycony wybraniem. Nie stawiał sobie wówczas pytania, czy podoła, jak i później nie zastanawiał się nad tym, czy jest możliwe chodzenie po wodzie. Dla niego ważne było jedno: Jezus chce, abym poszedł za Nim! Bez wątpienia Zbawiciel wiedział, kogo wybiera. Wiedział, co drzemie w Szymonie, dlatego wydobywał to, co ukryte, doskonalił w nim to, co nie było doskonałe. Ale Bóg nie robi wszystkiego za człowieka. Grzech zaparcia się Mistrza wstrząsnął Szymonem, a spotkanie ze Zmartwychwstałym odkryło przed nim nowy świat. W wewnętrznym zmaganiu obumierał dawny Szymon, myślący po swojemu, a rodził się Piotr, gotowy bez reszty otworzyć się na działanie Ducha Świętego”. I właśnie o to chodzi w naszym życiu, by w wewnętrznym zmaganiu z samym sobą obumierał w nas ktoś dawny, myślący po swojemu, a rodził się ktoś nowy, zawierzający bez reszty swoje życie Bogu.
Źródło: Ks. Zdzisław Tomczyk, Ja, Szymon, nazwany Piotrem, Mała Poligrafia Redemptorystów w Tuchowie, 1998.
Spotkania poświęcone Apostołowi Piotrowi odbędą się w bibliotece parafialnej w poniedziałek, 2 marca o godz. 8.45 oraz w czwartek, 5 marca 2020 r. o godz. 18.45. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Czworo jest autorów prezentowanej książki Teściowie i młodzi. Jak to ma działać? Są to: Anna Zajic – pedagog, mediator rodzinny, żona, mama trójki dzieci, teściowa; Małgorzata i Jan Wilkowie – mediatorzy rodzinni, twórcy programu katechez dla narzeczonych, rodzice pięciorga dzieci (dziś pewnie już są także teściami); o. dr Ksawery Knotz z Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów, wykładowca teologii pastoralnej, duszpasterz małżeństw i rodzin, prelegent rekolekcji i konferencji dla małżonków. Wszyscy czworo to wysokiej klasy eksperci w zakresie rodzinnych relacji interpersonalnych. Wysłuchali wielu wypowiedzi ludzi, których kontakty w rodzinach były zaburzone. Udało im się uratować niejedno małżeństwo. Wiedzą o najczęściej popełnianych błędach, o przyczynach konfliktów między teściami i młodymi małżonkami. Mają nadzieję, że prezentowana książka „pomoże nawiązać relacje przyjaźni między teściami a młodymi małżonkami i uczyni przez to życie rodzinne lepszym i szczęśliwszym”. Zagadnienie relacji: teściowie – nowa rodzina, jest ważny w naszej kulturze, „ciągle budzi ogromne emocje i pewnie jeszcze długo będzie je budził. Niniejsza książka jest próbą zwrócenia uwagi na pewne aspekty tego zagadnienia i propozycją uporządkowania treści, które wydają się w nim istotne. Ma pomóc i teściom, i młodym małżonkom w uporaniu się z ewentualnymi problemami, ale ma też ambicję spełnić funkcję profilaktyczną – zapobiec niepotrzebnym napięciom. Nie znajdziemy tu natomiast gotowych recept typu: jak być dobrą teściową, teściem, synową, zięciem, ponieważ takich recept po prostu nie ma. Najbardziej niebezpieczne jest mówienie: Zrób tak, a będzie lepiej, albo też oczekiwanie, że zmienię kogoś, wyrażane często przez zdania typu: Gdybyś ty, moja synowo (mój zięciu, teściu, teściowo), była inna, wszystko byłoby lepsze. Chodzi o przełożenie punktu ciężkości: to JA mogę coś zrobić. I dlatego bardziej zasadne jest pytanie: Co JA mogę zrobić, żeby nie dochodziło do poważnych konfliktów? Przy takim podejściu do sprawy jest spora szansa na poprawienie trudnych relacji”. O. Ksawery Knotz w prezentowanej książce skupia się przede wszystkim na sakramencie małżeństwa. „Zrozumienie, czym jest ten sakrament, ma bowiem niebagatelne znaczenie dla ułożenia zdrowych relacji małżonków ze swoimi rodzicami. Mam wrażenie – dodaje o. Ksawery – że wielu osobom przyda się też informacja, kiedy w tej relacji mamy już do czynienia z grzechem, a kiedy nie. Czy na przykład z gniewu na teściową trzeba się zawsze spowiadać? No i jak mamy należycie wypełnić przykazanie: Czcij ojca swego i matkę swoją, gdy wszystko w nas woła: NIE!?” Wszyscy w rodzinie, tzn. jedni i drudzy rodzice oraz oboje młodzi małżonkowie, muszą pamiętać, że od dnia ślubu w życiu młodego mężczyzny najważniejszą kobietą jest żona, nie matka; zaś w życiu młodej mężatki najważniejszym mężczyzną staje się mąż, nie tata. Z przestrzeganiem i uznaniem tej zasady mają problem częściej rodzice niż młodzi – zauważają eksperci. Błędy w tym zakresie popełniają zwłaszcza samotne matki lub matki, które nie są szczęśliwe w swoich małżeństwach. Zatem, uzdrowienie relacji międzypokoleniowych należałoby rozpocząć od naprawiania relacji z własnym mężem, a syn jest przecież mężem innej kobiety. Tu przypominają autorzy pierwszą zasadę dobrych relacji interpersonalnych: jeśli coś nas niepokoi w kontaktach z kimś innym – naprawianie rozpoczynamy od samych siebie. Tymczasem samotna (lub niedowartościowana) matka zadaje żonatemu synowi np. takie pytanie: Jak ja sobie bez ciebie poradzę? Ten błąd rodzi następne: syn w tajemnicy przed żoną odwiedza matkę, żona zauważa, że coś jest nie tak, narastają napięcia, kruchej jeszcze młodej wspólnocie grozi rozłam. Z podanego przykładu wynika, że dwie osoby (tu matka i syn) nie rozumieją biblijnego przekazu o małżeństwie, a przecież nie bez przyczyny i nie przez przypadek powtórzony jest on w Biblii aż czterokrotnie (Rdz 2, 24; Mt 19, 5; Mk 10, 7-8; Ef 5, 31): Dlatego opuści mężczyzna swego ojca i swoją matkę, a złączy się ze swoją żoną, tak że staną się jednym ciałem. Zagadnienia z teologii małżeństwa wyjaśnia o. Ksawery: „To Pan Bóg wymyślił małżeństwo i rodzinę i to On je zaplanował jako wspólnotę osób, która ma prowadzić ludzi do nieba. Jako jej pomysłodawca jest najlepszym specjalistą od miłości, małżeństwa i rodziny”. W cytowanym przekazie o małżeństwie są trzy podstawowe prawdy wyrażone czasownikami: opuści, złączy się, staną się. „Zatem, pierwszą rzeczą, o której autor natchniony poucza nas w kwestii małżeństwa, jest opuszczenie. To ono stanowi punkt wyjścia w budowaniu miłości i nierozerwalnej jedności małżonków”. Dwoje młodych ludzi musi najpierw opuścić swoje rodziny pochodzenia, aby następnie stworzyć wspólnie własne małżeństwo. Brak „opuszczenia” jest stosunkowo częstą przyczyną problemów małżeńskich młodych ludzi. „Opuszczenie” to nie tylko fizyczne wyprowadzenie się z domu rodziców. Zdecydowanie ważniejszym aspektem jest „przecięcie emocjonalnej pępowiny”. To bywa najtrudniejsze do zrealizowania, to opuszczenie psychiczne swojej mamy. Dla dobra młodej rodziny niezbędne jest zachowanie właściwej hierarchii relacji, na jej czele ma być zawsze współmałżonek – tak radzą eksperci, podpowiadają także, aby nie mylić pojęć: opuszczenie i porzucenie. „Opuszczenie dotyczy nie tylko młodych. Dotyczy także rodziców. A oni nie zawsze potrafią wypuścić z rąk to przez lata pielęgnowane ukochane dziecko. [...] Trzeba nie lada dojrzałości, aby uznać prawdę, że dziecko nie jest moją własnością, że zostało mi powierzone tylko na pewien czas i moją największą radością powinna być chwila, w której ono nie będzie mnie już tak bardzo potrzebować”. Jest w tej książce wiele rad, przykładów ilustrujących typowe zachowania błędne, wiele tu o nas: o teściach, o młodych małżonkach, o rodzicach, dziadkach i wnukach. I – przypomnę raz jeszcze: „Nie znajdziemy w tej książce gotowych recept typu: jak być dobrą teściową, teściem, synową, zięciem, ponieważ takich recept po prostu nie ma”. Więc – przeczytajmy całą książkę, spójrzmy w głąb siebie i odpowiedzmy sobie na pytanie: Co JA mogę zmienić w sobie, co JA mogę zrobić z sobą, aby poprawić moje relacje z innymi ludźmi.
Zasygnalizowane wyżej zagadnienia (i wiele innych) będą tematem spotkań w bibliotece parafialnej w poniedziałkowy poranek 24 lutego oraz we czwartek wieczór, 27 lutego 2020 r. o godz. 18.45.
Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Nieobecni są najbliżej
To będzie już któryś z kolei w bibliotece parafialnej poranek z piękną liryką ks. Jana Twardowskiego, znowu na życzenie Czytelników. Tym razem posłuchamy z płyty CD, jak swoje wiersze czyta Autor, a jak odtwarza je znakomity aktor – Krzysztof Kolberger. Na prezentowany tomik zredagowany przez Aleksandrę Iwanowską po śmierci poety składają się wiersze z różnych lat, łączy je motto wyrażone w tytule. A zbiór ten ukazał się w publikownej z okazji obchodzonej w 2015 r. setnej rocznicy urodzin poety serii „Spotkania, co przychodzą same”. Jest to w sumie osiem tomików o spotkaniach: z Bogiem, z Autorem wierszy, z wiarą, z miłością, z cierpieniem, z rozpaczą i nadzieją, z przemijaniem i śmiercią oraz – ostatni – z bliskimi nieobecnymi. Rozpoczyna się ten tomik wspomnieniem doświadczenia w zasadzie uniwersalnego. Jest Wigilia Bożego Narodzenia, zasiadamy do wieczerzy, łamiemy się opłatkiem i – mimo woli – spoglądamy na puste miejsce przy stole. I wspominamy ludzi, zdarzenia, poprzednie święta. Myślimy o świecie, który przeminął tu, na ziemi, myślimy o rzeczywistości wieczystej. Ks. Jan sięgnął jeszcze głębiej. Pisze o przedwojennej Wigilii. Kiedy człowiek zaczyna się starzeć, wtedy chętnie wspomina czasy odległe, one wydają się nam lepsze i piękniejsze od świata dzisiejszego. Dlaczego? No, cóż... wtedy byliśmy młodzi, spotykaliśmy się „z całą rodziną jeszcze, to znaczy sprzed pogrzebów”. Teraz mówiący jest sam, jego stół jest samotny. Ta Wigilia sprzed laty jest tu spersonifikowana: przychodzi, siada, zwiesza „czułą głowę”, swojsko milczy, podaje opłatek i ma za nic „wszystkie figi z makiem – dziś już posoborowe”, jest jedyną towarzyszką mówiącego. W tym lirycznym skrócie zamkniętych jest kilkadziesiąt lat z kalendarza poety: od Piłsudskiego do czasów po Soborze Watykańskim II. Jakaż to zwięzłość! Ileż refleksji wywołuje ten krótki wiersz o dawnej Wigilii. W nowym świecie starszemu człowiekowi coraz trudniej się poruszać, bo wszystko się pozmieniało, stało się jakieś obce, nieznane, niestabilne. Przeminęły kształty, zapachy, słowa, modlitwy, nawet Bóg jakoś inaczej jest przedstawiany, mimo że niezmiennie tak samo nas kocha. Człowiek czuje się nieswój w tym nowym świecie, więc żali się: Nie mogę trafić na peron, gdzie kogoś żegnałem na zawsze. A to przecież było takie ważne miejsce, taki ważny moment. Jedyne, co niezmienne, to Boskie dzieło: niebo, może i góry zostały te same. I tak z poetą spoglądamy także w naszą przeszłość, wracamy do czasów, w których niczego już zmienić nie można, ale można je „ocalić od zapomnienia” – to z K.I. Gałczyńskiego. Myślimy także o relacjach takich, jakie ks. Jan zapisał w wierszu „Bliscy i oddaleni”:
Bo widzisz tu są tacy którzy się kochają i muszą się spotkać aby się ominąć bliscy i oddaleni jakby stali w lustrze piszą do siebie listy gorące i zimne rozchodzą się jak w śmiechu porzucone kwiaty by nie wiedzieć do końca czemu tak się stało są inni co się nawet po ciemku odnajdą lecz przejdą obok siebie bo nie śmią się spotkać tak czyści i spokojni jakby śnieg się zaczął byliby doskonali lecz wad im zabrakło bliscy boją się być blisko żeby nie być dalej niektórzy umierają – to znaczy już wiedzą miłości się nie szuka jest albo jej nie ma nikt z nas nie jest samotny tylko przez przypadek są i tacy co się na zawsze kochają i dopiero dlatego nie mogą być razem jak bażanty co nigdy nie chodzą parami można nawet zabłądzić lecz po drugiej stronie nasze drogi pocięte schodzą się z powrotem
Czytelnik zauważy, że w tym wierszu (w innych też) nie ma ani jednego przecinka, ani jednej kropki. To nie błąd, czy jakieś niedopatrzenie. To celowy zabieg. Dzięki temu będziemy mogli „pobawić” się tym wierszem, a poważnie: będziemy mogli odkryć wiele różnych ukrytych tu znaczeń, jak te znaki interpunkcyjne „dopiszemy”, jak połączymy w jedną składniową całość to, co poeta zapisał w odrębnych wersach. Jednym zdaniem: będzie to interpretacja współczesnego wiersza emotywnego.
Spotkanie z poezją ks. Jana Twardowskiego odbędzie się w bibliotece parafialnej w poniedziałek, 27 stycznia o godz. 8.45. Źródło: Ks. Jan Twardowski, Nieobecni są najbliżej, Edycja Świętego Pawła, Kraków 2015. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Lectio divina z Maryją
Co wiesz o pięknem?... ...Kształtem jest miłości C.K. Norwid
O. Krzysztof Wons SDS we wstępie książki prezentowanej dziś Czytelnikom przywołuje greckiego mistyka żyjącego w V w. Ów Pseudo-Dionizy Areopagita taką oto „kołysał w duszy modlitwę” do Najświętszej Maryi Panny: Pragnę, aby Twoja „ikona”, Matko Boża, odbijała się stale w zwierciadle duszy i zachowała ją czystą aż po kraniec wieków. Podnoś pochylonych ku ziemi i daj nadzieję tym, którzy uznają i naśladują wieczny wzór piękna. Kto spośród ludzi najbardziej z bliska i najgłębiej mógł poznać piękno Maryi z Nazaretu, jak postrzegali Ją krewni i sąsiedzi, czy widzieli w Niej coś niezwykłego, wreszcie – najistotniejsze dla rozważań biblisty – czego o Maryi dowiadujemy się, czytając Pismo Święte, dlaczego Maryja jest Cała Piękna – o tym właśnie pisze teolog duchowości, o. Krzysztof Wons SDS w dziele „Cała Piękna. Lectio divina z Maryją”. Piękno Maryi najbardziej z bliska poznał, zapewne, Józef z Nazaretu, ale on kochał milczenie, bo wtedy najlepiej słyszał głos Boga. Wiemy, że nie rozpowiadał ani o swoich rozterkach związanych z błogosławionym stanem Miriam, ani o dziwnym śnie. Józef „był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie [...], anioł Pański ukazał mu się we śnie”, nakazał przyjąć Maryję do domu, a Synowi, którego urodzi, nadać imię Jezus (por. Mt 1, 18-22). I tak postąpił Józef. Jednak, ewangeliści nie odnotowują ani jednego słowa Józefa – to milczący święty, dobry opiekun Maryi i Jezusa, wzór ziemskiego ojca. „Chętnie pozostawał w cieniu Jezusa i Jego Matki”. Kto kontempluje oblicze Maryi, kto wpatruje się w Jej wizerunek, ten dostrzega Jej piękno duchowe, niepokalane serce, czystą duszę i zawsze śliczną twarz. Ten widzi „wieczny wzór piękna”, widzi odbijające się w niej Boskie piękno, widzi Całą Piękną Maryję. „Piękno – pisze o. Krzysztof – jest powołaniem [...] istnieje nierozerwalny związek między pięknem a powołaniem. Jesteśmy, podobnie jak Maryja, powołani, aby być piękni, nie trochę, nie częściowo. Cali piękni! [...]. Wiara podpowiada nam, że Maryja od początku była i jest cała piękna. [...] Skąd czerpiemy to przekonanie? [...] Tytuł Cała Piękna nie jest dewocyjnym pomysłem. Nie wytworzyła go ludzka pobożność. Ma korzenie głęboko biblijne. Jest tytułem z Bożego natchnienia. Wyrósł z głębi stronic Pisma Świętego. Głębia Pism przyzywa głębię Jej piękna. Musimy więc szukać znaczenia Jej piękna w Biblii. Tylko Biblia może nam odpowiedzieć na pytanie: co to znaczy, że Maryja jest cała piękna? I skąd pochodzi Jej piękno? Biblia, gdy ją czytamy, odsłania nam stopniowo piękno Maryi, podobnie jak odsłania się ikona w trakcie pisania”. Zatem, Cała Piękna Maryja wyłania się z Biblii. Na kartach Ewangelii przedstawiona jest Maryja skupiona, cicha, wsłuchana w głos Boga, modląca się. To Ona uczy nas pobożnego traktowania Słowa, daje przykład modlitwy tekstem biblijnym, np. tekstem psalmu. Od dawna w Kościele takie pobożne czytanie Pisma Świętego określane jest po łacinie: lectio divina. O. Krzysztof podąża w prezentowanej książce drogą lectio divina dwóch natchnionych ikonopisarzy: Łukasza i Jana, bo oni – czytamy – „utrwalili na stronicach Ewangelii wierne odbicie Maryi. Kiedy czerpiemy wzór ze stonic Biblii, jesteśmy najbliżej oryginału, chronieni, aby nie ześliznąć się w stronę religijnego kiczu”. Czytając, szukamy tego, co najistotniejsze, a najważniejsze jest to, co wewnętrzne, dostrzegalne tylko takim spojrzeniem duchowym. „Ikona Maryi napisana w Biblii – jeśli ma się odbić w zwierciadle naszej duszy, a nie być jedynie wytworem zmysłowego patrzenia i myślenia – potrzebuje uruchomienia naszych wewnętrznych zmysłów, zdolności duchowego widzenia, które wykracza poza to, co cielesne, poza materialną powierzchowność. [...] Jeśli pozwolimy, aby w poznawaniu piękna Maryi słowo Boże oczyszczało nas z czysto ludzkiego myślenia i patrzenia, doświadczymy, podobnie jak św. Augustyn, zdumienia Jej pięknem i będziemy wołali w zachwycie: Boże mój, jakaż głębia, jakaż cudowna głębia!” Trzeba jadnak sporo wysiłku i pracy nad sobą, głębokiej wiary, aby dostrzec wewnętrzne piękno, aby dostrzec archetyp Maryi w księgach ST, np. w psalmach. Dla przykładu o. Krzysztof proponuje modlitwę Psalmem 45. Psalmista opowiada o zaślubinach pary królewskiej, ten psalm Miriam zapewne znała. „Tradycja chrześcijańska widzi w królu Jezusa Chrystusa a w królowej Maryję”. Król pragnie „piękności” królowej, a ona jest „cała pełna chwały”. Ona adoruje swego oblubieńca, pociąga ją blask Jego Boskiego piękna – to jedna z możliwych interpretacji: radosna. Natomiast, w Wielkim Tygodniu ten psalm poprzedzony jest w czytaniach inną antyfoną: Nie miał on wdzięku ani blasku... (por. Iz 53, 2). A my widzimy Maryję patrzącą na pobitego i poniżonego Syna, którego wygląd zewnętrzny trudno znieść. Nic nie pozostało wtedy z zewnętrznego piękna Jezusa. „Spojrzenie cielesne nie jest zdolne dotrzeć do rzeczywistego piękna Chrystusa”. Mater Dolorosa stoi pod krzyżem. Spojrzenie zewnętrzne nie jest zdolne dostrzec w naznaczonej bólem twarzy Maryi Jej wewnętrznego piękna. „Aby odkrywać ikonę Maryi w Biblii, trzeba wyjść poza siebie, zostawić własne gotowe wyobrażenia o Niej i dać się prowadzić przez Ducha Świętego, być może po drogach, którymi jeszcze nigdy nie podążaliśmy. [...] Przy odkrywaniu ikony Maryi musimy być pokorni, tak jak pokorny jest ikonograf, który daje się prowadzić Duchowi Świętemu. [...] On to sprawia, że nie poddajemy się jakiemuś procesowi duchowego starzenia się, że nie ulegamy jakimś schematom, sloganom, modzie, projekcji czy subiektywnemu widzeniu rzeczy. Podczas lectio divina z Maryją chciejmy mieć niezasłonięte bielmem oczy, odetkane dobrze słyszące uszy, czyste serce, „byśmy słyszeli i widzieli sercem Matkę Boga, Matkę, która jest cała piękna”.
Źródło: O. Krzysztof Wons SDS, Cała Piękna, Wydawnictwo SALVATOR, Kraków 2017. Zapraszam na poranek w poniedziałek, 20 stycznia, godz. 8.45 oraz wieczór we czwartek, 23 stycznia, godz. 18.45, Maria Studencka
CYTATY
s. 31. Kiedy Zachód przestawał czytać Biblię, zaczął zamykać się na piękno. Nierzadko zamieniał je na atrapę piękna. Atrapa zaś, zamiast do prawdy, prowadzi do perwersji: to, co jest pozorem dobra i piękna, zaczęto nazywać dobrem i pięknem. Kontemplacja piękna została zamieniona na zmysłowe napawanie się tym, co brzydkie, do tego stopnia, że mianem sztuki pięknej zaczęto nazywać to, co nie tylko nie jest piękne, ale jest ohydnym kiczem. s. 32. Dzieło stworzenia to misteryjna Boska praca, która rodzi zachwyt. Boski duch zachwytu od początku unosił się w nas stwarzanym światem. A kiedy nadszedł dzień szósty i Bóg stworzył człowieka, zachwyt Stwórcy sięgnął zenitu. s. 35. Spotkać w swoim życiu pięknych ludzi, to prawdziwe błogosławieństwo, to jakby przeżyć Boże Narodzenie i Poranek Wielkanocny. s. 37. Prosta, skromna dziewczyna jest cała piękna, ponieważ została ukształtowana przez Tego, którego nosiła w swoim łonie. s. 49. Jakość życia zależy od Jakości słuchania. Takie życie, jakie słuchanie Bożego słowa.
Grzegorz Wielki: Pismo Święte rośnie wraaz z tym, kto je czyta.
PnP s. 29.
|
Kościół pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Kaczycach |
Piękna jest Ziemia Cieszyńska
Wśród czytelników biblioteki parafialnej są miłośnicy Ziemi Cieszyńskiej, jej pięknych pejżaży, obyczajów, kultury z gwarą włącznie. To z myślą o nich zamierzam zaprezentować napisane gwarą wiersze i pogwarki 95-letniej Elżbiety z Kaczyc. Poniżej jeden z jej wierszy.
Ziymeczko moja Ziymeczko moja, Ziymio Cieszyńsko! Każ mogym chledać wiynkszego szczyńścio? Jo se tu miyszkóm miyndzy swojimi Na nejpiekniejszej na świecie ziymi.
Tu, kież bracio trzej zabłóńdzili, a jak sie naszli, Tak sie cieszyli, że hned gród Cieszyn tu założyli. A na tym miejscu, kaj sie spotkali, Studnie głymbokóm wykopać dali.
Od tego czasu, tak to już bywo, Studnióm Trzech Braci się jóm nazywo. A miasto Cieszyn się rozrostało, Wiela budowlóm poczóntek dało.
Bo mómy tukej zómek wiekowy, A pod nim browar – Browar Zamkowy, Co się w nim warzi nejlepsze piwo, Tyn, gdo go pije, stówki dożywo.
A kole zómku stoi też baszta, Ta, co ś ni widać wielki kyns miasta. Widać fabryki, gdo mo ochote, Dycki w nich nóńdzie dobróm robote.
Widać też szkoły, ważne nikiere, A nejważniejszy je Uniwerek. Sóm też szpitole specjalistyczne, Co się w nich lyczóm ludziska liczne.
Siedym kościołów: szumne, wiekowe, Co do jednego sóm zabytkowe. To wszystko razym do kupy wziynte Jest dlo nas ważne, jest dlo nas świynte.
Bo wszyndzi widać tu gołym okym, Jak dobrze tu jest być Cieszyniokym. Żodyn Cieszyniok Ślónska nie zdradzi, Bo my tu wszyscy mómy sie radzi!
Ziymeczka nasza też nóm do chleba, Za to jóm dycki szanować trzeba. I przoć ziymeczce choć małowiela, A jo ji przajym, boch je tu stela.
Opowieść o Ziemi Cieszyńskiej w bibliotece parafialnej w poniedziałek, 13 stycznia 2020 r. o 8.45 oraz we czwartek, 16 stycznia 2020 r. o godz. 18.45. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Ks. kard. Konrad Krajewski, jałmużnik papieski
„Jest taki ksiądz w Watykanie...” (czytamy we wstępie prezentowanej książki), który doskonale wie, gdzie można spotkać bezdomnych, głodnych, zaniedbanych, odrzuconych, biednych, koczujących, wykluczonych. Wie, bo sam w tych miejscach bywa od lat (dawniej jako zwyczajny ksiądz, a od 3 sierpnia 2013 r. jako jałmużnik papieski). To takie zakamarki dworców kolejowych, gdzie rzadko zaglądają dziennikarze, to przejścia podziemne, których unikają turyści, to rudery opuszczone przez lokatorów. I właśnie tam z rzeszą wolontariuszy posługuje jako papieski jałmużnik ks. kard. Konrad Krajewski. Posługuje dosłownie, bo jak jeden z wielu wolontariuszy organizuje a potem rozdaje jedzenie, sprząta, przygotowuje dla podopiecznych łaźnie, czystą odzież, pomoc medyczną, lekarstwa. O potrzebach tych ludzi dowiaduje się od nich, bo z nimi rozmawia, jest z nimi. A posługuje z pasją, z zaangażowaniem, realizując w ten sposób Ewangelię. Książka, którą dziś prezentuję – „Zapach Boga” – nie jest autobiografią ks. kard. Konrada Krajewskiego czy wywiadem z nim, chociaż całość ksiądz kardynał autoryzował. Zatem, o czym jest ta książka? – O posłudze papieskiego jałmużnika i o wolontariuszach, o życiu Ewangelią i o duszpasterstwie, o spowiedzi i o Eucharystii, o spotkaniach z trzema Papieżami i o pątnikach pielgrzymujących z Łodzi na Jasną Górę. A ja chcę opowiedzieć o nadzwyczajnym kardynale, który jest wśród swoich podopiecznych, który posługuje autentycznie, nie zza biurka, a robi to bez rozgłosu w miejscach, gdzie my raczej nie chcielibyśmy się znaleźć. O opublikowanie prezentowanych tu wypowiedzi kardynała zabiegał dziennikarz Krzysztof Tadej. To on przygotował teksty do druku i całość opatrzył wstępem. Od niego również wiemy, że ks. Konrad nie zabiega o sławę, nie dba o popularność w mediach, w zasadzie nie udziela wywiadów, a to, czym się zajmuje z polecenia Ojca Świętego, Franciszka, robi ku większej chwale Boga. Książka składa się z poprzedzonych wstępem red. K. Tadeja trzech części: Roznosić woń Boga, W Jego imieniu, Spotkania. Znajdziemy tu fragmenty homilii oraz rzadkich przemówień ks. Konrada, są tu także rozmowy z księdzem zarejestrowane przez pątników oraz fragmenty krótkich rozmów z dziennikarzami. I – co zupełnie zrozumiałe – jest tu wiele perykop biblijnych przywoływanych i objaśnianych przez ks. Konrada. „Żeby to była jałmużna – mówi ks. Konrad – żeby to było robione w imieniu Jezusa, to przy rozdawaniu każdego litra mleka należy mówić: ‘Jezu, to dla Ciebie, Jezu, to ze względu na Ciebie’. To najpiękniejsza litania, jaką można odmówić. To tak, jak pójść do kogoś do szpitala i powiedzieć: ‘Jezu, byłeś chory, a odwiedziłem Cię pod postacią tego człowieka’. Pomóc komuś i powiedzieć: ‘Jezu, pomagam Tobie, nie sobie’. Jeśli myślę tylko o sobie, to kładę się wieczorem brzuchem do góry i myślę, jaki dzisiaj byłem dobry. To nie ma nic wspólnego z Biblią, z chrześcijaństwem, bo przecież tylu ludzi jest dobrych na świecie i robi takie rzeczy. To jest właśnie taka różnica między nami a pracownikami socjalnymi. Oni są lepsi od nas. Dokonują lepszych rzeczy, mają środki, ale to jest ich zawód. My to robimy ze względu na Jezusa”. „Na początku, kiedy chodziłem nocami po Rzymie razem z naszymi siostrami i z Gwardią Szwajcarską – opowiada ks. Konrad – przychodziłem do wolontariuszy, witałem się z nimi i podkreślałem, że przychodzę w imieniu Ojca Świętego. Klaskali, cieszyli się, że Ojciec Święty mnie wysłał. Później postępowałem inaczej. Jeśli mówimy, że przychodzimy w imieniu Chrystusa, wtedy przestajemy być ‘napompowani’ i przestajemy myśleć, czy za wstawienie pryszniców, wycięcie dwóch drzew w środku Rzymu wsadzą mnie do więzienia, czy nie. To już nie ma znaczenia”. Trzecia część książki nosi tytuł: Spotkania. Stąd wybrałam jedną tylko refleksję ks. Konrada – o „Naszym Papieżu”: „Jan Paweł II swoim życiem pokazywał, że Jezus jest obecny. W każdym z nas. Nie tylko w Kościele. I tego Jezusa trzeba nieść, który jest w nas. Całkowicie ufał Bogu. Wydawało się, że do szaleństwa ufa Bogu. Potrafił powiedzieć swoim życiem: Jezu, ufam Tobie. Kiedy wszystko się udaje, to jest łatwo. Ale powiedzieć ‘tak’, kiedy Pan Bóg jakby wszystko nam odbiera?” To bywa trudne, a jednak Jan Paweł II również wtedy mówił: „Tak”. „My, ceremoniarze, byliśmy zdumieni tym, co się dzieje w zakrystii. Jan Paweł II wchodził, witał się z nami, a potem klękał [...] i pogrążał w modlitwie [...]. Ojciec Święty przed wyjściem do ludzi rozmawiał z Bogiem. Zanim otrzymał mitrę, pastorał, a więc zanim zwracał się do ludzi w imieniu Chrystusa, najpierw prosił o błogosławieństwo. Prosił o to, żeby on sam nie zasłaniał Boga swoją osobą”. I właśnie to ostatnie zdanie jest chyba myślą przewodnią ks. kard. Konrada Krajewskiego: W posłudze duszpasterskiej, w posłudze papieskiego jałmużnika nie zasłaniać Boga swoją osobą.
Źródło: Kard. Konrad Krajewski, Zapach Boga, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019.
Poranek o posłudze papieskiego jałmużnika w bibliotece parafialnej we wtorek, 10 grudnia 2019 r., o godz. 8.45. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Św. Mikołaj, wspominany w Kościele katolickim (także prawosławnym) 6 grudnia, urodził się w Patras w Grecji w 270 roku. Był jedynym uproszonym gorącymi modłami dzieckiem zamożnych ludzi. Opływał w ziemskie dobra, którymi chętnie dzielił się z ubogimi, znano go dobrze z takich uczynków. Był biskupem Miry w Azji Mniejszej. Słynął z gorliwości duszpasterskiej oraz troski o byt materialny ubogich. Posiadał wyjątkowy dar pozytywnego oddziaływania na ludzi, potrafił skruszyć nawet najtwardsze serca, wyjednać złagodzenie wyroku dla skazańców. W dziełach hagiograficznych opisywane są cuda, których dokonywał pobożny biskup. Zmarł 6 grudnia około 350 r. Ze czcią został pochowany w Mirze, a w r. 1087 ciało przewieziono do Bari. W Polsce jest niezwykle popularny, patronuje 327 kościołom. Św.Mikołaj odbiera kult jako patron dzieci, panien, marynarzy, rybaków, więźniów i piekarzy. Jest też wzywany we wszelkich naglących potrzebach. Zwyczaj obdarowywania prezentami dzieci wywodzi się właśnie z tego, że św. Mikołaj wspierał ubogich dyskretnie, ukradkiem, po prostu podrzucał potrzebującym pieniądze czy jakieś potrzebne im rzeczy. Co wiemy o św. Mikołaju? Niejedno dziecko (i niejeden dorosły) wie tylko tyle, że rozdaje prezenty. We wsi Pierściec na Śląsku Cieszyńskim jest inaczej. Tu dzieci wiedzą, że św. Mikołaj to patron chorych, że za jego wstawiennictwem niejeden człowiek odzyskał zdrowie, że jest otoczony kultem, że w tej pięknej miejscowości jest sanktuarium pod jego wezwaniem, że przybywają tu pielgrzymi: jedni prosić o zdrowie za wstawiennictwem św. Mikołaja, inni – aby mu dziękować. Są też w kościele liczne wota złożone przez pątników. Kult św. Mikołaja na Ziemi Cieszyńskiej sięga czasów średniowiecznych. W Cieszynie na wzgórzu zamkowym jest rotunda z XI wieku. I właśnie tu w piastowskim grodzie był pierwszy kościół pw. św. Mikołaja. Kiedy książęca wieś Pierściec została sprzedana cieszyńskiemu burmistrzowi, ten zapewne zapragnął mieć tu również kaplicę z tym patronem. Źródłem informacji o św. Mikołaju z pierścieckiego sanktuarium jest publikacja „Łaskami słynąca figura św. Mikołaja w Pierśćcu” ks. proboszcza Zbigniewa Paprockiego, kustosza sanktuarium. Skrzętnie gromadzone są tu wszelkie świadectwa, modlitwy, listy, wzmianki, legendy i dokumenty o patronie parafii. Kto i kiedy wyrzeźbił z lipowego drzewa figurę św. Mikołaja, tego nie wiemy (jednak jest na ten temat piękna legenda opracowana przez pisarkę Zofię Kossak). Konserwatorzy zabytków, uwzględniając cechy stylu rzeźby, utrzymują, że wykonano ją w XV w. A pierwsza wzmianka o niej pochodzi z r. 1616. Wtedy w Pierśćcu wybuchł pożar, spaliła się połowa wsi oraz drewniana kaplica, w której była figura św. Mikołaja – i tylko ta figura ocalała. Autor tej wzmianki „odnotował, że po pożarze protestanci trzykrotnie wywozili figurę z Pierśćca, lecz ta za każdym razem w sposób niewytłumaczalny powracała. W miejscu, na które św. Mikołaj wracał, członkowie gminy protestanckiej wybudowali kaplicę” i zarządzali nią przez około 100 lat. Następnie kaplica została przekazana katolikom, ci wybudowali na jej miejscu nowy drewniany kościół, a w 1888 r. kościół murowany z jedną nawą, z czasem dobudowano nawy boczne. W tym właśnie kościele „w ołtarzu głównym umieszczona została słynąca łaskami figura św. Mikołaja oraz cztery płaskorzeźby z roku 1781 przedstawiające sceny z życia św. Mikołaja”. Figura jest niewielka: ma 97 cm wysokości. Od początku XIX wieku „ubierana jest w pełne pontyfikalne szaty biskupie: mitra, sutanna, komża, kapa, i krzyż pektoralny. Pierwszy taki strój ufundował jako wotum gajowy z Pierśćca. Zdarzało się, że szaty te były obrywane przez wiernych, wierzących, że ich dotknięcie ma moc leczenia chorób. W związku z tą wiarą od dawnych czasów istnieje zwyczaj pocierania o figurę chusteczek i ubrań osób chorych w celu wyproszenia dla nich łaski uzdrowienia”. „Kult św. Mikołaja w Pierśćcu to nie tylko przeszłość. Dziś także dynamicznie się on rozwija, zataczając coraz szersze kręgi i obejmując rosnące rzesze wiernych. Jednym z przejawów tego kultu są dwa odpusty ku czci św. Mikołaja [...]: pierwszy w niedzielę po 6 grudnia, kiedy w Kościele wspomina się pamiątkę narodzin Mikołaja dla nieba [...], drugi w niedzielę poprzedzającą 24 czerwca. Czci się wtedy pamiątkę przeniesienia relikwii św. Mikołaja z Miry do Bari i łączy się ten obchód z rocznicą konsekracji obecnego kościoła w Pierśćcu w roku 1889”. W roku 1963 kardynał Bolesław Kominek podarował parafii w Pierśćcu przywiezione z Bari relikwie św. Mikołaja. „Drugim przejawem kultu są liczne pielgrzymki do łaskami słynącej figury i jedynych w Polsce relikwii tego świętego. Stałą formą czci oddawanej św. Mikołajowi są odprawiane od 1980 roku w każdy poniedziałek wieczorem nabożeństwa połączone ze śpiewaniem litanii oraz pieśni ku chwale patrona, wtedy odczytywane są też wypominki, tzn. prośby i podziękowania spisane na kartkach przez wiernych (najstarsze odnotowane zostały w 1911 r.)”. Pierściecki duszpasterz tak zwraca się do pątników: Przybliżając informacje o Sanktuarium św. Mikołaja w Pierśćcu, o jego łaskami słynącej figurze i ustawicznie rozwijającym się kulcie tego świętego na naszej ziemi, pragnę gorąco zaprosić wszystkich Parafian i Gości – Pielgrzymów do wspólnej modlitwy przez wstawiennictwo naszego wielkiego Patrona. Niech miejsce to świadczy nieustannie, że gorąca wiara i modlitwa potrafią zdziałać cuda. Ciebie, św. Mikołaju wysławiamy i Ciebie wielbimy jako źródło cudów, pocieszyciela płaczących, lekarza chorych. Ks. Zbigniew Paprocki, proboszcz.
Źródło: Ks. Zbigniew Paprocki, Łaskami słynąca figura św. Mikołaja w Pierśćcu. Poranek o św. Mikołaju w bibliotece parafialnej we wtorek, 3 grudnia 2019 r. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Ks. Jan Twardowski (1915 – 2006)
Na życzenie Czytelników powracam do poezji ks. Jana Twardowskiego. Na spotkanie w bibliotece wybrałam wiersze z tomiku „Bogu się mówi TAK”. I – właśnie – tak to już jest, że zwyczajni czytelnicy i profesjonaliści od literatury po śmierci znakomitego twórcy sięgają wielokroć do jego tekstów, prezentują w kolejnych publikacjach wiersze wg swoistego klucza. W prezentowanym tomiku są utwory wybrane z różnych lat, publikowane jescze za życia ks. J. Twardowskiego. Wiersze wybrane przez Aleksandrę Iwanowską, edytorkę i spadkobierczynię poety, skupiają się wokół przysłówka TAK. Pisanie wierszy było dla ks. Jana swoistym dialogiem z Bogiem, było też formą pracy duszpasterskiej. Poeta mawiał ponoć, że więcej o duchowości mówi ludziom w wierszach niż w homiliach. A podejmował tematy trudne, zwłaszcza te, o których człowiek współczesny coraz częściej rozmawia niechętnie, które (razem z ludźmi) spychane są na margines życia społecznego. Pierwszy wiersz brzmi tak: O mój Jezu budzą mnie nad ranem Twe oczy kochające niekochane nie chcę bliskich najbliższych sam zostanę gdy Twe serce kochające niekochane weź me życie udane nieudane w Twoje ręce kochające niekochane Wiersz rozpoczynający zbiór „uświadamia (pisze A Iwanowska) dramat Boga, na którego miłość człowiek nie odpowiada miłością; zamyka zaś wiersz [...] Tak. W obu tych utworach znajdziemy i rozpacz, i ciemność, i konfrontację z cierpieniem; oba jednak kończą się wyznaniem wiary człowieka, który akceptuje niezrozumiałe po ludzku Boskie wyroki”. Na ostatniej stronie wiersz „Tak”: Pierwsza Komunia z białą kokardką jak w śniegu z ogonem ptak ufaj jak chłopiec z buzią otwartą Bogu się mówi – tak Nie rycz jak osioł nie drżyj jak żaba wytrwaj choć nie wiesz jak choćby się cały Kościół zawalił Bogu się mówi – tak Miłość zerwaną znieś jak gorączkę z chusteczką do nosa w łzach święte cierpienie pocałuj w rączkę Bogu się mówi - tak Czytane wiersze układają się w taki oto dialog z Bogiem: O, mój Jezu, budzi mnie nad ranem natarczywe pukanie, udaję, że śpię, że nie słyszę. Jest przecież ciemno, późno, niech odejdzie ten przybysz, Bóg zakochany, z nieodwzajemnioną miłością, niech odejdzie, choć jest głodny i ma chude ciało. A jednak podnoszę się i mówię: TAK. W chwilę później zadaję pytania... Dlaczego, patrząc na podziobane przez ptaki dojrzałe owoce jarzębiny, mam przed oczyma krople krwi, które zaraz zakrzepną na ciele zdejmowanym z krzyża? Dlaczego wtedy, choćby świat się zawalił, modlę się do serca o serce? Dlaczego proszę, abyś mnie nauczył cierpienia bez pytań? Dlaczego parami chodzą nadzieja i rozpacz, radość i ból, wiara i niewiara, światło i ciemność? Dlaczego łza ścieka po policzku tak samo z rozpaczy, jak i z radości, chociaż rozpacz stale chodzi tylko od siebie do siebie, a radość od Ciebie do mnie i dalej? (Od tych pytań czasem robi się ciemno i serce się tłucze). Jak w kościele klęknąć przy cierpieniu, do Nieznanego mówić po imieniu? Jak to jest, że miłość bez samotności byłaby nieprawdą, a samotność bez miłości rozpaczą? W co się ból może zmienić, w gniew czy w modlitwę? Jaki jestem, Jaki nie jestem? A jednak mówię: TAK. Nie umiem być srebrnym aniołem, ni gorejącym krzakiem, serce mam byle jakie. Mój krzyż zna samotność w spotkaniu przy stole, niepokój i spokój bez serca bliskiego. Wiem, że wszystko ma swój czas, że niewysłuchane w przyszłości dojrzewa, że to, co nielogiczne, prowadzi do wiary, że wszystko dzieje się inaczej, a jednak dzieje się z Tobą. A moje serce stale niespokojne boi się, że małe więcej od wielkiego boli. A ja wiem, że nie potęga lecz słabość umocni mnie w wierze – dlatego mówię:TAK. Daj się modlić, nie wiedząc za kogo i o co, bo Ty wiesz najlepiej, czego nam potrzeba, jak jest źle, w chwili śmierci, w chwili największej nadziei, jak miłość jest tak poraniona, że i śmierć przetrzyma. Nie pytaj, jak cierpieć, pytaj – dlaczego. Spraw, niech serce wciąż to samo szuka miłości w miłości przed śmiercią czystą i wielką. Chcę być razem z Tobą, żeby nagle zobaczyć, że nadzieja może być obok rozpaczy. Wiem, że wszystko stało się drogą, co było cierpieniem. Wiem, że osiągnę spokój, gdy na rozpacz popatrzę z daleka. Wiem, że wszystko jest inaczej, niż mi się wydawało. Wiem, że Pan Bóg wie najlepiej, że czasem prośby nam spełnia, żeby nas zawstydzić. Wiem, że czasem idzie się do niego przez ogień. Wiem, że nauczę się dziwić w kościele, że Hostia Najświętsza tak mała, że w dłonie by ją schowała najniższa dziewczynka w bieli. Więc mówię: TAK, i się uśmiecham. Więc tak długo trzeba było rozsądku się uczyć na pytania logicznie odpowiadać nie mówić bez sensu i od rzeczy żeby nagle zobaczyć że nadzieja może być obok rozpaczy niewiara obok wiary skakanka dziecięca na podłodze obok trumny dostojnik obok prosiaka prawda z palcem na ustach podopieczny pod kołami karetki pogotowia modlitwa obok smutnego kotleta na talerzu i ten krzyk nie umieraj nie odchodź jeszcze okażę ci serce z którym uciekałem – obok ciszy Do prezentowanego zbioru dołączona jest płytka CD. Wiersze recytuje Anna Dymna, śpiewa Ewa Błoch.
Poranek z poezją ks. Jana Twardowskiego w bibliotece parafialnej we wtorek, 26 listopada 2019 r. o godz. 8.45. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Święty o. Rafał – Józef Kalinowski (1835 – 1907)
Prosta historia świętego człowieka
Z eksponowanego portretu spogląda na nas młody porucznik Józef Kalinowski, czczony dziś jako święty Kościoła katolickiego – o. Rafał Kalinowski. Z oblicza emanuje niezwykła szlachetność i prawość, w spojrzeniu jest jakaś ukryta tęsknota i łagodność, jakiś smutek – aż zdumiewa to w zestawieniu z oficerskim mundurem carskiej armii. Dlatego cisną się na usta pytania: jaką drogę przebył, jak żył Józef Kalinowski, że został wyniesiony na ołtarze. Kanonizował go Jan Paweł II w Watykanie 17 listopada 1991 r. W Kościele wspominamy tego świętego prezbitera 20 listopada. A o jego nietuzinkowym życiu czytamy w opowieści biograficznej autorstwa Tadeusza Żychiewicza pod zwyczajnie brzmiącym tytułem: „Rafał Kalinowski”, do książki dołączona jest płyta z oratorium pt. Prosta historia świętego człowieka. W młodości (i później także) wiele czytał, i to teksty niełatwe, z teologicznych np. „Wyznania” św. Augustyna, z literatury pięknej – mistrzów ówczesnej epoki. A jednak ciągle odczuwał jakiś niepokój, jakiś niedosyt, szukał własnej drogi. Jako młodzieniec (student, porucznik) w kościele bywał sporadycznie, drażniło go, że eleganckie towarzystwo uczestniczy w Mszach św., dlatego że „wypada się pokazać”. Do sakramentów św. przez 10 lat w ogóle nie przystępował. Żył intensywnie. Po studiach w carskiej akademii wojskowej jakiś czas przebywał jeszcze w Petersburgu. Mile widziany w kręgach miejscowej elity korzystał z życia, był inteligentny, kulturalny, umiał się znaleźć w towarzystwie, nawet go tu swatano. Jednak, kiedy wracał do siebie, odczuwał pustkę. Takie życie po prostu go mierziło. Kiedy myślał o swojej przyszłości, rozważał kilka scenariuszy, ale żaden mu nie odpowiadał. Nie chciał żyć byle jak, nie chciał robić kariery za wszelką cenę, nie chciał popaść w niewolę miernego życia. Ciągle jednak nie wiedział, co powinien zrobić. Pisał o tym do brata: „Tyle mam przed sobą dróg otwartych, że sam nie wiem, którą z nich wybrać, [...] owe ścieżki przede mną odkryte, jedne gwiazdami, drugie rublami, inne błyskotkami usłane, a wszystkie dostatecznie cierniami obdarzone”. Przebywając w głębi Rosji, widział, jak „bardzo łatwo i prawie niepostrzeżenie, nie wiadomo jak i kiedy tonęli obcoplemieńcy w tym wielkim i nawet urokliwym morzu”. Przez pewien czas pracował jako inżynier przy budowie kolei żelaznej Kursk – Kijów – Odessa. Wtedy poznał wielu prostych ludzi. I czuł się z nimi dobrze. A potem było powstanie narodowowyzwoleńcze 1863 r. Jako wojskowy wiedział, że nie ma szans na zwycięstwo, jako Polak czuł, że musi się zaangażować. Niecierpliwie czekał na dymisję z carskiego wojska, nawiązał kontakt z Rządem Narodowym, brał udział w konspiracji. W maju 1864 r. został aresztowany, wziął winę na siebie, został skazany na śmierć. „Wszędzie można znaleźć człowieka – pisze T. Żychiewicz – sąd rewizyjny uznał przyznanie się do winy za okoliczność łagodzącą i karę śmierci zamienił na dziesięć lat ciężkiej katorgi we wschodniej Syberii. [...] Pozwolono mu zabrać ze sobą fotografie bliskich, Ewangelię, Księgę Hioba, Naśladowanie Tomasza á Kempis i krucyfiks”. Konwój wyruszył. Miejscem docelowym Józefa były nerczyńskie kopalnie złota za Bajkałem – „jedno z najstraszniejszych miejsc, o którym sami Rosjanie mówili z grozą, bo Nerczyńska nie sposób przeżyć. ‘Gwałtem wołałem do Pana Boga, żeby mnie ratował’. I znów: wszędzie można znaleźć człowieka”. W Irkucku gubernator skreślił Nerczyńsk, wpisał Usole – to była Boska interwencja realizowana wobec Józefa Kalinowskiego przez łańcuszek ludzi dobrej woli. Z wyspy na wielkiej rzece Angarze pisał do swojej macochy: „Bóg w miłosierdziu swoim podźwignął mnie ze stanu niewiary właśnie wtedy, kiedy miała nastąpić chwila próby i cierpienia [...], spokojnie patrzę w rzeczywistość”. „Późno Cię umiłowałem!” – mówił często ze skruchą do Boga, i rzeczywiście, „miał wreszcie spokój w sobie”. Józef Kalinowski ocalał, oficjalny dokument uwalniający z zesłania otrzymał w lutym 1874 r., kiedy przebywał w Smoleńsku. Pan Bóg powierzył mu jeszcze inne zadania. Józef Kalinowski postanowił zrealizować wreszcie swoje zakonne postanowienia. Wybrał Karmel. W 1877 r. rozpoczął postulat, następnie przyjął habit karmelitański i zakonne imię Rafał, w następnym roku złożył śluby zakonne, święcenia kapłańskie przyjął w 1882 r. w Czernej. I to właśnie w Czernej spędził większą część swojego zakonnego życia. [...] W pewnym momencie „karmelitanki bardzo się martwiły stanem klasztoru karmelitów w Czernej: budynki były w ruinie, a pozostała garść zakonników w rozprzężeniu; nowych powołań nie było”. Dzieło odnowy klasztoru powierzono o. Rafałowi. Dla o. Rafała najważniejsza była praca duszpasterska. „Jego najwłaściwszym miejscem pracy stał się jednak konfesjonał i on właśnie uczynił go przewodnikiem dusz. Miał do tego specjalny charyzmat. [...] On czuł się naprawdę depozytariuszem miłosierdzia Bożego i mądrości Kościoła. I nie była to wyłącznie tylko sprawa gorącej jego wiary, a także i wiedzy. Właściwie całe jego przeszłe życie przygotowywało go do tej właśnie służby. Tak długo sam był na bakier z Panem Bogiem, Kościołem i sakramentami i znał drogi zwątpienia, oporów i zahamowań. Tyle wielkich bied zaznał i widział w życiu – większych i bardziej dojmujących niż w tym spokojnym kraju. Tylu różnych ludzi ratował, nie będąc jeszcze księdzem: syberyjskich Hiobów, którzy wadzili się z Bogiem, gdyż z powodu niezawinionych cierpień trudno im było uwierzyć w sprawiedliwość i miłosierdzie Boże. [...] Znał doprawdy wiele ludzkiej nędzy dusznej i pamiętał zawsze o własnych swoich słabościach. [...] Nie gorszył się i nie oburzał, wymagał wiele, lecz nie stawiał poprzeczek nie do przeskoczenia, kazał zaczynać od małego. Stawał się przyjacielem, lecz nie dla siebie: chciał, aby późno umiłowany Pan stał się przyjacielem tych, którzy jakże często stracili już nadzieję, przytłoczeni własną słabością albo splątaniem losów. Klasztor w Czernej zaczynał pulsować światłem”. Tu 15 listopada 1907 r. bardzo cicho i spokojnie zakończył ziemskie życie o. Rafał Kalinowski. „Gdy przy otwartej trumnie odprawiano Mszę św. żałobną, celebrans po raz pierwszy inwokował: Przez wstawiennictwo Rafała Kalinowskiego ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie! Pochowano go w Czernej”.
Źródło: Tadeusz Żychiewicz, Rafał Kalinowski, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2007. O niezwykłym sztabskapitanie, sybiraku, zakonniku, świętym opowiem w bibliotece parafialnej we wtorek, 19 listopada 2019 r. o godz. 8.45. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Matka Boża Fatimska na polskiej ziemi
Myśl o tym, żeby opowiedzieć w bibliotece parafialnej o kulcie MBF w Polsce, podsunęła mi Pani Róża, mieszkanka Turzy Śląskiej, a to właśnie tam powstała pierwsza w naszym kraju parafia z kościołem pw. Matki Bożej Fatimskiej. Pani Róża pięknie opowiadała o doznaniach duchowych, o przeżyciach religijnych własnych i licznych pielgrzymów przybywających do tegoż sanktuarium. Opowiadała z przejęciem o uroczystościach sprzed dwóch lat, kiedy to obchodziliśmy stulecie objawień fatimskich. Trzeba zaznaczyć, że orędzie z Fatimy dotarło do naszego kraju dość późno. „Początków kultu fatimskiego w Polsce (pisze Czesław Ryszka w książce Na polskiej ziemi) można dopatrywać się w 1942 r., w akcie poświęcenia świata Niepokalanemu Sercu Maryi przez papieża Piusa XII. Dwaj wielcy polscy pasterze tego czasu – kardynał August Hlond i abp Adam Sapieha, głęboko związani z Piusem XII – znali nie tylko treść samego aktu, ale przede wszystkim przyczyny, jakimi kierował się Ojciec Święty, podejmując tę decyzję. Podkreślę: było to pierwsze spełnienie polecenia z orędzia fatimskiego, aby zawierzyć Rosję i świat Niepokalanemu Sercu Maryi, aby ‘ustąpiły błędy Rosji’. [...] Kiedy Pius XII przyjął w 1945 r. powracającego do kraju Prymasa Polski, Augusta Hlonda, rozmawiał z nim o konieczności dokonania poświęcenia naszej ojczyzny Niepokalanemu Sercu Maryi. Zapewne maryjnego Prymasa, który trzy wojenne lata spędził w Lourdes, nie trzeba było nakłaniać do tego aktu”. Poświęcenia narodu polskiego Niepokalanemu Sercu Maryi dokonał Prymas Polski, August Hlond, na Jasnej Górze 8 września 1946 r. Niedługo później powstały w Polsce pierwsze parafie fatimskie, jedna z nich leży w naszej diecezji – w Turzy Śląskiej. Ks. Ewald Kasperczyk, prooboszcz z Jodłownika, rozpoczął budowanie kościoła w Turzy Śląskiej w r. 1947. Na spotkaniu z parafianami 13 maja 1947 r. (w 30 rocznicę objawień fatimskich) zaproponował, aby patronką tego kościoła została właśnie Matka Boża Fatimska. W październiku 1948 r. w kościele parafialnym w Jodłowniku poświęcono namalowany przez Franciszka Worka obraz MBF, przeznaczo go dla świątyni budowanej w Turzy Śląskiej. Artysta przedstawił Panią Fatimską z pierwszego objawienia: w białej szacie i z różańcem w dłoniach. Od 13.10.1948 r. obraz jest w Turzy Śląskiej, w listopadzie kościół został konsekrowany przez biskupa Stanisława Adamskiego. „Od tej chwili – pisze Czesław Ryszka – z bliższej i dalszej okolicy zaczęli przybywać wierni, by 13. dnia każdego miesiąca uczestniczyć w nabożeństwach fatimskich (obejmowały one adorację Najświętszego Sakramentu, Mszę św. i różaniec). Pierwszy odpust odbył się 15 maja 1949 r.” W dziesięć lat później ks. Ewald Kasperczyk sprowadził z Portugalii figurę MBF, wkrótce rozpoczęły się peregrynacje po okolicznych parafiach. Rozwinął się kult, do wcześniejszych modłów dołączono nocne pokuty. „Śląska Fatima” przyjmuje pielgrzymów z całej Polski, zwłaszcza w każdą niedzielę przypadającą po 13 dniu miesiąca. W 1968 r. ks. E. Kasperczyk nałożył na obraz pozłacaną, drewnianą koronę. Natomiast 13 czerwca 2004 r. „papieska złota korona została nałożona na skronie Matki Bożej. Koronacji dokonał arcybiskup Józef Kowalczyk, nuncjusz apostolski w Polsce. [...] W kościele w Turzy Śląskiej po raz pierwszy na świecie ukoronowano nie figurę fatimską, ale obraz Matki Bożej Fatimskiej”. Na marginesie dodam, że wspomniana wyżej Pani Róża z radością powitałaby u siebie pielgrzymów z Piotrowic (do Turzy Śląskiej jest od nas ok. 70 km).
Poranek o kulcie MBF odbędzie się w bibliotece parafialnej we wtorek, 12 listopada 2019 r. o godz. 8.45.
Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Kiedy w „Nowym Testamencie” czytamy o Jezusie Chrystusie, kiedy poznajemy Jego nauczanie, budzi się w nas pragnienie, by zobaczyć Jego portret, chcemy wiedzieć, jaki był, jak wyglądał. Próbujemy to sobie wyobrazić, czytając Dobrą Nowinę metodą zalecaną przez Ignacego Loyolę. Niemiecki dziennikarz, Paul Badde, również miał takie pragnienie, ale chciał czegoś więcej, chciał faktów i – znalazł je. Zobaczył Oblicze Pana. O swoich poszukiwaniach, o pracach badawczych wielu innych ludzi napisał niezwykłą książkę: „Boskie Oblicze. Całun z Manoppello”, a dzięki niej i my poznajemy dzieje najświętszej relikwii chrześcijaństwa, poznajemy Oblicze Boga. Po raz pierwszy dzieło to opublikowane zostało po niemiecku w 2005 r. w Berlinie, wydanie polskie ukazało się w rok później. We wstępie do polskiego wydania bp Zygmunt Zimowski napisał: „Zobaczyć Boga, doświadczyć Jego obecności, spotkać Go – to odwieczne pragnienia i tęsknoty ludzi. [...] To poszukiwanie jest postawą, która angażuje całego człowieka”. I, rzeczywiście, Paul Badde „zaangażował się cały”. I dlatego pewnego dnia przybył do klasztoru kapucynów położonego nieopodal Manoppello, niewielkiego miasteczka ukrytego gdzieś w Apeninach. I tu poczuł, że stanął przed Świętym Obliczem. I tu zrozumiał, że musi o tym opowiedzieć światu. „Idąc środkiem głównej nawy (pisze P. Badde), wpatruję się z uwagą w prostokątną monstrancję, umieszczoną za pancerną szybą nad głównym ołtarzem. Poranne światło sprawia, że rozpięty w ramach przezroczyst Welon, ma łagodną, mlecznożółtą barwę. Od samego początku, od chwili, gdy znalazł się w miasteczku, obraz nazwano Il Volto Santo – „Świętym Obliczem”. Obchodzę ołtarz z lewej strony, wchodzę po znajdujących się za nim schodach i opieram głowę o szybę, jak to miałem w zwyczaju, jeżdżąc pociągami i jak to czynię dziś przy starcie i lądowaniu samolotu; uwielbiam to uczucie, gdy świat za szybą pędzi do tyłu.Teraz wpatruję się w małe okienko monstrancji, z którego spogląda na mnie żywe Oblicze, wyglądem i spokojem przypominające stare ikony Maryi. Widzę twarz brodatego mężczyzny z lokami na skroniach i złamanym, wąskim nosem. Prawy policzek jest spuchnięty, broda częściowo wyrwana. Mężczyzna ma rzadką, młodzieńczą brodę, tak że widać niemal każdy włos, i delikatne, prawie kobiece brwi. Na środek wysokiego czoła opada mały kosmyk.Kiedy się dokładnie przyjrzeć, widać, że skóra wokół ust, na policzkach i na czole ma intensywnie różowy odcień świeżo zadanych ran; można jednak odnieść wrażenie, że odcień ten kryje się gdzieś „we wnętrzu włókien, jak na hologramie. Podobne plamy znajdują się pod oczami i na opuchliźnie prawego policzka. Na obrazie nie widać szyi ani uszu, które znikają pod włosami. Z szeroko otwartych oczu emanuje niewytłumaczalny spokój. Zaskoczenie, zdziwienie, zdumienie. Łagodne miłosierdzie. Żadnego bólu, gniewu, przekleństwa na ustach. Twarz na obrazie przypomina oblicze człowieka, który właśnie zbudził się ze snu. Cienie pod oczami i na powiekach są tak delikatne, że sam Leonardo da Vinci nie byłby w stanie wznieść się na wyższy poziom malarskiego kunsztu. Kolor włosów i skóry oscyluje między brązem, miedzią i kasztanem. Usta są na wpół otwarte. Dolna linia górnej wargi jest wyraźnie zarysowana, jakby ołówkiem. Wyraźnie widać końcówki przednich zębów; dolne są jak maleńkie perełki światła. Można nawet określić dźwięk, który wydobywa się z tak uformowanych ust – to ciche ‘a’. W prawym dolnym rogu przykleił się do obrazu mały kawałek stłuczonego kryształu. Twarz z obrazu spogląda na mnie jak żywa. Oczy mężczyzny patrzą na mnie, jakbym był starym znajomym. Kiedy jednak ojciec gwardian otwiera główne drzwi, by przewietrzyć świątynię, Oblicze kieruje swe spojrzenie na plac przed kościołem i dalej – ku pobliskim domom i całej równinie Pescary. Obraz znika w świetle poranka. Ulatnia się jak sen; Welon staje się przeroczysty jak szyba”. [...] Od blisko czterystu lat przechowywany jest w tym małym kościółku (rozbudowany w 1960 roku, jest dziś dwukrotnie większy niż kiedyś). Relikwię umieszczono nad ołtarzem dopiero w 1923 roku. Wcześniej Welon przez stulecia przechowywano w półmroku jednej z bocznych kaplic, gdzie oczy pielgrzyma mogły dostrzec jedynie grafitowoszare płótno relikwii. Obraz zdaje się oddychać. Lampy halogenowe wyraźnie oświetlają niemal niematerialne, delikatne jak tchnienie płótno. Ogromna rama ze srebra kryje w swym wnętrzu naruszone przez czas drewniane ramy, na których rozpięto niezwykły wizerunek. Dwie szklane płyty zabezpieczają obraz od przodu i od tyłu. Welon, który w tym świetle przypomina kliszę fotograficzną w kolorze brązu i sepii, ma 17 centymetrów szerokości i 24 wysokości. Złote i srebrne ramy zdobią kości do gry, bicz, gwoździe, drabina, młotek, cęgi – symbole różnych etapów męki Chrystusa – oraz kamienie: cztery szmaragdy oraz trzy wielkie i sześć mniejszych jasnozielonych ametystów. Na opuszczonych drzwiczkach relikwiarza umieszczono tablicę z ‘Krótką historią Świętego Oblicza’. ‘Tradycja głosi – napisano w niej – że któregoś niedzielnego popołudnia, latem 1506 roku, przybył do Manoppello tajemniczy pielgrzym’. Przed kościołem świętego Mikołaja przybysz poprosił dottore Giacomantonia Leonellego, by wszedł z nim do środka. Tam wręczył mu zawiniątko, mówiąc z powagą: ‘Szanuj i czcij ten dar. Bóg odwdzięczy ci się wielkimi łaskami i ogromnym bogactwem, tak doczesnym, jak wiecznym’. Rozwinąwszy paczuszkę, dottore Leonelli ujrzał Oblicze Pana na cienkim jak pajęczyna welonie. Kiedy odwrócił się, aby podziękować darczyńcy, okazało się, że ten zniknął. Nikt w wiosce nie znał przybysza, nikt też nigdy więcej go nie widział. [...] Tekst na tablicy jest streszczeniem obszernej [...] ‘Prawdziwej i krótkiej historii cudownego obrau prawdziwego Oblicza Chrystusa, naszego umęczonego i udręczonego Pana, który znajduje się obecnie w konwencie kapucynów w Manoppello’. [...] Welon znalazł się w Manoppello”. Dziś przyjeżdżają tu liczne pielgrzymki, trwają badania, kręcone są filmy polecane zwłaszcza tym, którzy w Manoppello nie byli.
Źródło: Paul Badde, Boskie Oblicze. Całun z Manoppello, Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne, Radom 2006.
W bibliotece parafialnej o Całunie z Manoppello będziemy rozmawiać we wtorek, 5 listopada 2019 r. o godz. 8.45.
Projekcja filmu „Święte Oblicze z Manoppello” we wtorek, 5 listopada 2019 r. o godz. 19.00 w sali audiowizualnej.
Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Kończy się październik, przed nami dwa ważne listopadowe dni skłaniające do zadumy nad przemijaniem, dwa święta, które bardzo się różnią. Wszystkich Świętych – w tym dniu z ufnością odwołujemy się do naszych patronów i w modlitwach prosimy ich o wstawiennictwo za nami u Boga. Dzień Zaduszny – dzień refleksji eschatologicznej, kiedy myślimy, że „zmienia się wszystko, ale się nie kończy”, kiedy myślimy o śmierci, sądzie, piekle, czyśćcu i raju. A jednak czasem odnoszę wrażenie, że my, przywiązani do bytowania ziemskiego, nie chcemy rozważać o rzeczywistości, którą każdy rozpocznie, kiedy nastąpi chwila śmierci. W tych dniach jesteśmy częściej na cmentarzach, porządkujemy groby przodków, wspominamy, modlimy się. Czy jednak, pochylając się nad mogiłami, zapalając znicze, czujemy, że z naszymi bliskimi rozstaliśmy się na chwilę, że „zobaczymy się w wieczności”? Czy z głębokim przekonaniem powtórzymy za Hibem (chociaż to bohater ze Starego Testamentu) jego refleksję o zmartwychwstaniu: „Lecz ja wiem: Wybawca mój żyje i jako ostatni stanie na ziemi. Potem me szczątki skórą przyodzieje, i ciałem swym Boga zobaczę” (Hi 19, 25-26). Współczesny świat chyba jednak na margines ludzkiej egzystencji spycha rozważania eschatologiczne, to temat dzisiaj niepopularny. A ja postanowiłam go podjąć, stąd wybór polecanej dziś książki: „Śmierć? Każdemu polecam!” o. Joachima Badeniego OP (1912 – 2010). Ten tytuł to celowa prowokacja. Rozmówczynią sędziwego już dominikanina (miał 95 lat, gdy książka ukazała się w druku) jest dziennikarka Alina Petrowa-Wasilewicz. Oboje rozmówcy „polecają każdemu refleksję nad śmiercią w czasach, gdy z jednej strony stała się ona tematem tabu i można przeżyć życie bez głębszych przemyśleń nad nią, a z drugiej kwitnie cywilizacja śmierci wymierzona w bezbronnych, słabych, chorych, starych, słowem tych, którzy swoim istnieniem zakłócają błogie niemyślenie o śmierci. Rozsądny człowiek nie powinien uciekać od przemyślenia śmierci. Śmierć własna to nie teoria, to wydarzenie, które nastąpi!” Dziennikarka zadaje pytanie: „Co robić, żeby myśleć o śmierci tyle, ile trzeba?” O. Joachim odpowiada: Pamiętać, że kult śmierci, to jest kult diabła. Ojcem śmierci jest szatan – kto się zajmuje za dużo śmiercią, idzie po jego linii. Ten zaś, kto mówi o życiu przyszłym, idzie po linii Chrystusa. O ile kiedyś kaznodzieje przesadzali z ciągłym straszeniem śmiercią, dziś popada się w drugą skrajność – w ogóle się o niej nie wspomina. Ukrywa się istnienie szatana i piekła. Odsuwa się wizję śmierci, fakt śmiertelności. Jeśli już, to śmierć przedstawiana jest jako jedyna rzeczywistość, kres. Małym dzieciom nie mówi się o śmierci, nie zabiera się ich na pogrzeby. [...] Śmierć jest dziś ukrywana. Ludzie nie umierają w domu, wśród bliskich, a samotnie, za parawanem, w szpitalach”. Unikamy takich zdarzeń, nie wszyscy potrafimy towarzyszyć tym, którzy odchodzą do wieczności, tłumaczymy się, że nie chcemy zakłócać tego momentu. A prawda o nas jest chyba taka, że myślenie o sprawach ostatecznych burzy nasz ziemski tryb życia, z którego wypieramy sprawy ważne. „Śmierć jest także banalizowana. Słyszałem – kontynuuje o. Joachim – o grach komputerowych, w których bohater ma kilka żyć. Ginie raz, drugi, trzeci. To bardzo groźne. Dziecko uczy się, że zabicie kogoś nic nie znaczy, bo bohater gry zaraz wstanie i będzie dalej żył. Trzeba z tym bardzo kategorycznie walczyć”. O. Joachim i dziennikarka zauważają, że mentalność współczesnego człowieka z niepokojącą łatwością dopuszcza możliwość eutanazji. Dlaczego tak się dzieje? „Gdyż niewiara jest coraz bardziej powszechna, a do tego dochodzi konsumpcjonizm. Zwolennicy eutanazji nie mówią o tym otwarcie, a powołują się na wolną wolę chorego czy starego człowieka. [...] Przy czym propagatorzy takiego uśmiercania powołują się na jakość życia. [...] Jej zwolennicy chcą dać ziemię ludziom silnym i zdrowym”. Zgoda na eutanazję to przejaw ludzkiej słabości i braku wiary. „A jeśli wiara jest słaba lub nie ma jej w ogóle, to trudno się dziwić, mimo że działa się przeciwko najgłębszemu instynktowi, jaki tkwi w człowieku – życia. Ale człowiek ma wolną wolę i może ten instynkt w sobie zabić”. Dziś już rzadko widzi się ludzi w czerni, żałoba trwa krótko, przy umierających często nie ma nikogo z rodziny, bo to widok przykry. A jednak – przekonuje o. Joachim – „Myślenie o śmierci dowartościowuje życie, świadomość kruchości wzmacnia jego barwę i smak, nasyca sensem”. Człowiek, który nie unika refleksji eschatologicznych, chyba bardziej docenia wartość tych danych mu chwil tu, na ziemi. „Człowiek wierzący wie, że śmierć jest początkiem prawdziwego życia”. My, żyjący, możemy pomóc cierpiącym w czyśćcu zmarłym – modlić się w ich intencji. Pomagamy też wtedy sobie. „My możemy jeszcze działać, a oni są już w stanie bierności. To taka solidarność tego świata z tamtym. [...] Im więcej ludzi modli się za zmarłego, tym lepiej. Warto się o to postarać, żeby ktoś modlił się za nas po śmierci. Jakaś forma łączności z duszami czyśćcowymi jest możliwa” – dodaje o. Joachim.
Źródło: „Śmierć? Każdemu polecam! O. Joachim Badeni w rozmowie z Aliną Petrową-Wasilewicz, Dom wydawniczy RAFAEL, Kraków 2007.
Zapraszam do biblioteki na poranek we wtorek, 29 października 2019 r. o godz. 8.45, Maria Studencka
|
|
„Gesty Jana Pawła II” autorstwa Janusza Poniewierskiego to książka, na którą składają się wspomnienia publikowane w „Tygodniku Powszechnym” po śmierci Papieża, to książka o teologii przekazu niewerbalnego Jana Pawła II. „Jego imię nawiązywało do bezpośrednich poprzedników [...]. Stanowiło zapowiedź kontynuacji ich programu i stylu. Ale przecież Jan Paweł II sięgnął jeszcze dalej i głębiej: nawiązał do czasów apostolskich. Do świadków Jezusa – do Jana Chrzciciela, który mówił swoim: Nawróćcie się! (...) Przygotujcie drogę Panu, i do umiłowanego ucznia, który powiedział światu, że Bóg jest miłością. Oraz do Pawła: Żyda, który stał się apostołem narodów”.
Ten pontyfikat – napisał André Frossard cytowany w prezentowanej książce – rozpoczął się tak: „Ściśnięty obręczą placu Świętego Piotra tłum (...) czekał na Papieża – i wtem ujrzał wyłaniającego się rybaka ludzi, w każdym calu podobnego do tych, których Chrystus wezwał do siebie na brzegach Morza Tyberiadzkiego. Rzekłbyś, że nowo przybyły przyszedł nie z Polski, ale z Galilei – z siecią na ramieniu i Ewangelią pod pachą...”. „Papież szedł przez plac krokiem pewnym i sprężystym. Trzymał w ręku pastorał zwieńczony krzyżem – i podpierał się nim jak laską. Przypominał pasterza prowadzącego stado”.
Papież wiedział dobrze, że słowo można wzmocnić gestem, ruchem rąk, pochyleniem ciała, mimiką, spojrzeniem (te gesty służyły temu, aby skupić uwagę wiernych na głoszonym Słowie Bożym), i świadomie wprowadzał ten przekaz niewerbalny, wygłaszając oficjalne orędzia, homilie, kazania. A zupełnie niezwykłe stawały się te znaki w kontaktach nieoficjalnych, w zwyczajnych rozmowach z pielgrzymami, w dialogach z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi, kiedy np. ku utrapieniu służb porządkowych i ochraniarzy wchodził w tłum wiernych i pozwalał się dotykać, a sam przytulał dzieci, brał je w ramiona, kładł ręce na głowach pątników, błogosławił, uśmiechał się, rozmawiał. Gesty Jana Pawła II mają swoje miejsce w historii Kościoła, w duchowości, teologii tak samo ważne jak teksty jego autorstawa (nazywany jest zresztą „Papieżem gestów”), a prezentowana książka jest opowieścią o świętości. „Mowa jego ciała była znakiem Bożej obecności w świętym, który żył pośród nas”. Niejeden z tych gestów był przez Papieża wielokrotnie powtarzany, a jednak zawsze niósł silny ładunek autentyzmu i szczerości wyrażanych w ten sposób słów i uczuć.
J. Poniewierski w prezentowanej książce tak zatytułował wybrane gesty: Trwanie przed Bogiem, Spojrzenie, Pod krzyżem, Tata, Święty gniew, Przypowieść o miłosiernym ojcu, Uścisk dłoni, Szeroko otwarte ramiona, Nosić cudze brzemiona, Radość życia, Pocałunek, Pośpiech. Kiedy Jan Paweł II po raz pierwszy przybył do Polski jako Papież pozostający przecież „synem tej Ziemi”, na powitanie z Ojczyzną uklęknął i ucałował ziemię. Ten znak ma długi rodowód w dziejach Kościoła i w kapłaństwie „Naszego Papieża”. W taki sposób witał się z każdą kolejną parafią patron kapłanów, św. Jan Maria Vianney (Proboszcz z Ars). To gest pokory, miłości i posługi. Właśnie tak rozumiał realizację kapłańskiego powołania Jan Paweł II, jako posługę. Warto także pamiętać, że przed laty młody wikary, ks. Karol Wojtyła, uklęknął i ucałował ziemię, kiedy wszedł w granice parafii w Niegowici koło Bochni – tu rozpoczął duszpasterską posługę (więcej o tym w książce „Jan Paweł II. Rodowód” Józefa Szczypki). Całowaniem ziemi rozpoczynały się także pielgrzymki w innych państwach. Przez chwilę warto się skupić na zdjęciach ukazujących tylko ręce: ręce Papieża i ręce pielgrzymów. Papież błogosławił: prawą ręką czynił znak krzyża, lewą kładł na gówkach dzieci, ramionach dorosłych. Każdy, kto znalazł się dość blisko, chciał dotknąć chociaż rękawa sutanny. Co nam to przypomina? Tłum ludzi wokół Jezusa i kobietę chorą na krwotok, kobietę, która uwierzyła. I to właśnie do niej Jezus powiedział: „Córko, twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju i bądź wolna od swojej dolegliwości” (por. Mk 5, 25-34). Z takiego spotkania z Papieżem niejeden wracał ze zdrową już duszą, nawrócony. I jeszcze o rękach Papieża – modlił się z ramionami wysoko wzniesionymi ku niebu (jak Mojżesz), albo rozkładał je tak szeroko, iż każdy miał wrażenie, że także w tych ramionach się mieści. Dorośli podnosili swoje dzieci, albo trzymali je na ramionach, a Papież gestem dawał znać, że widzi tych wszystkich podnoszonych czy wspinających się wyżej lub ukrywających się gdzieś za czyimiś plecami, siedzących nawet na gałęziach drzew. I tu znowu nasuwa się skojarzenie ze sceną ewangeliczną: Jezus wszedł do Jerycha, niskiego wzrostu celnik Zacheusz bardzo chciał zobaczyć Jezusa, więc się wdrapał na sykomorę i stamtąd przyglądał się niezwykłemu Nauczycielowi i słuchał Go, a potem gościł Go u siebie i „zbawienie stało się udziałem” jego domu (por. Łk 19, 1-10). Gesty Jana Pawła II utrwalone na zdjęciach i taśmach filmowych możemy wielokrotnie oglądać i dzięki temu powracać do czasów, kiedy tak odczuwalnie wzrastaliśmy w wierze. A co w nas pozostało z tamtych czasów?
Źródło: Janusz Poniewierski, Gesty Jana Pawła II, Wydawnictwo Znak, Kraków 2006. Poranek poświęcony św. Janowi Pawłowi II odbędzie się w bibliotece parafialnej we wtorek, 22 października 2019 r., o godz. 8.45. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Modlitwa do Anioła Stróża
Aniele Boży, Stróżu mój, któremu powierzył mnie Bóg w swej ojcowskiej dobroci, oświecaj mnie dzisiaj, broń, prowadź i kieruj mną. Amen.
Na kartach Biblii, w ST i NT, anioły wielokroć są przedstawiane i aż dziw bierze, że tak rzadko o nich mówimy i tak niewiele o nich wiemy. Dlaczego tak się dzieje? Nieuważnie czytamy Pismo Święte? Nie przywiązujemy większego znaczenia do tych wysłanników Boga? Otóż, aniołowie przybywają zwykle niepostrzeżenie do swoich podopiecznych, są dyskretni, cisi, niezauważalni. Niejeden z bohaterów biblijnych nie zdawał sobie sprawy z tego, że właśnie spotkał się z przedstawicielem Boga. A anioły przynosiły dobre wieści, Boże błogosławieństwo – np. bezdzietni Abraham i Sara od trzech przybyłych ludzi dowiedzieli się, iż za rok będą szczęśliwymi rodzicami (por. Rdz 18, 14). Anioły interweniowały, gdy ludziom groziło jakieś niebezpieczeństwo – tak było z rodziną Lota (por. Rdz 19, 12-15). W Nowym Testamencie także są. To właśnie wysłany przez Boga anioł Gabriel przyszedł do młodziutkiej Maryi i powiedział Jej, że pocznie i porodzi Syna, i uspokajał ją: Nie bój się, Maryjo! (por. Łk 1, 26-30). Wysłannicy Boga towarzyszą także nam, współcześnie żyjącym ludziom. Każdy z nas ma swojego Anioła Stróża, dobrze by było chociaż czasem podziękować Mu za rady i opiekę. „Kiedy Anioł Stróż zaczyna się nami opiekować? Św. Tomasz utrzymuje, że w chwili, gdy przychodzi na świat dziecko, Bóg przywołuje jednego ze Swych cudownych aniołów i oddaje noworodka jego specjalnej opiece. Nie dzieje się to w chwili powstania duszy i zjednoczenia z ciałem – co ma miejsce przed narodzinami, gdy dziecko tworzy jedność wraz z matką i jest chronione przez jej Anioła Stróża – lecz dopiero, gdy przychodzi ono na świat. Anioł rozpoczyna swą służbę jeszcze przed chrztem. [...] Często słyszymy deklaracje typu: Udało mi się cudem uciec, O mały włos nie udałoby mi się. A jak wygląda prawda? Najprawdopodobniej nasz anioł wyrwał nas z zagrażającego nam niebezpieczeństwa”. Trzy anioły, które w sposób szczególny wymieniane są w Piśmie Świętym, to św. Michał z jego okrzykiem wojennym „Któż jak Bóg” (nomen omen), gdy rozpętała się bitwa ze zbuntowanymi aniołami, następnie św. Gabriel noszący zaszczytny tytuł „Anioła Wcielenia Syna Bożego” oraz św. Rafał, którego imię znaczy „lekarstwo Boga”. Św. Jan Bosko, patron naszej parafii, oczywiście także miał swojego Anioła Stróża. Ojciec O’Sulivan tak to ujął: „Heretyków doprowadzało do szału dobro czynione przez Dona Bosco i na drodze przemocy usiłowali uwolnić się od jego wpływu. [...] Pewnego razu, wracając nocą do domu, Bosco przechodził przez nieciekawą dzielnicę miasta. Nagle zobaczył podążającego za nim psa. Z początku przestraszył się, lecz już po chwili zorientował się, że pies jest nastawiony do niego bardzo przyjaźnie. Zwierzę odprowadziło go do drzwi domu i odeszło. [...] Bosco nazwał psa Grigio”. Grigio wiele razy ratował Jana Bosco z opresji. A jeśli Czytelnik chciałby wiedzieć więcej o trzech Książętach Nieba (MICHAŁ, GABRIEL i RAFAŁ), o CHERUBINACH, SERAFINACH i TRONACH, o ANIOŁACH STRÓŻACH i innych, oraz o modlitwie do
Nich, to zapraszam do biblioteki parafialnej po książkę: „Wszystko o aniołach” Paula O’Sulivana, OP. Polecam, Maria Studencka
|
|
Kardynał Robert Sarah, Nicolas Diat: „Moc milczenia. Przeciw dyktaturze hałasu”
Wybieraj takie lektury, które raczej pobudzają myśl, niż zaspokajają ciekawość. Tomasz à Kempis
Do biblioteki parafialnej zaglądają czytelnicy zainteresowani tradycyjnie publikowanymi książkami. Wiem, w czasach Internetu to nie jest konkurencja, ale miłośnikom książek nadal sprawia przyjemność wertowanie kartek. Są tu książki napisane dawno i wielokrotnie wznawiane (np. „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza à Kempis), jest także sporo nowości, np. „Moc milczenia. Przeciw dyktaturze hałasu” kardynała Roberta Saraha oraz pisarza Nicolasa Diata. Opublikowaną w 2016 r. „pobudzającą myśl” księgą o duchowości jest „Moc milczenia. Przeciw dyktaturze hałasu” kardynała Roberta Saraha i pisarza Nicolasa Diata. W czterech rozdziałach zawartych jest 365 ponumerowanych myśli, możemy je przyjąć jako propozycję rozważań na kolejne dni roku; możemy je potraktować jako ćwiczenie własnej duchowości. W dodatku autorom udało się zaprosić do współpracy, tzn. do mówienia o ciszy, dom Dysmasa de Lassusa – przeora klasztoru Wielka Kartuzja i generała Zakonu Kartuzów, a rozmowy odbyły się na terenie klasztoru, bo jest taka tradycja, że przeor nigdy nie opuszcza pustyni kartuzji. A my, dzięki temu, czytając książkę, możemy się przyjrzeć wnętrzom klasztoru, poobserwować zakonników. Rozmowa z przeorem Wielkiej Kartuzji jest w rozdziale piątym. O tę rozmowę kard. R. Sarah zabiegał prawie pięć lat. Mówić o ciszy, o milczeniu – to jakiś paradoks. „Czy brak słowa, hałasu, dźwięku zawsze jest ciszą?” – Takie pytania zadaje pisarz, Nicolas Diat, a kard. Robert Sarah odpowiada: „Milczenie nie jest nieobecnością. Przeciwnie, jest przejawianiem się pewnej obecności, najbardziej intensywnej ze wszystkich. Dyskredytowanie ciszy przez współczesne społeczeństwo jest symptomem ciężkiej i niepokojącej choroby. Prawdziwe pytania życiowe nasuwają się w ciszy”. Na kartach tego dzieła jest wiele perykop biblijnych, zwłaszcza tych o ciszy, słuchaniu, modlitwie, kontemplacji, np. o Marii i Marcie, które odwiedził Jezus – pierwsza z sióstr natychmiast przerwała domowe zajęcia, by słuchać Nauczyciela, natomiast Marta nadal trwała w jakimś wewnętrznym rozproszeniu i „niepokoiła się o wiele”, zapominając o najważniejszym (Łk 10, 41). A to właśnie w takich chwilach wewnętrznego skupienia dzieją się w życiu zwyczajnych ludzi (za takich się mieli) rzeczy niezwykłe, w takiej mistycznej ciszy ludzie doświadczają Boskiego działania. Myślę tu o milczącym cieśli z Nazaretu, a przede wszystkim o Najświętszej Maryi Pannie. W dialogu autorów pada również pytanie: „Dlaczego Maryja tak bardzo milczy w Ewangeliach?” Maryja milczy, bo „tylko milczenie odsłania otchłanie życia. Wielkie dzieła Boga są owocem milczenia. [...] Maryja jest w rzeczywistości tak milcząca, że Ewangeliści mało mówią o Matce Boga. Jest całkowicie pochłonięta kontemplacją, adoracją i modlitwą. Skrywa się w swoim Synu, istnieje tylko dla swojego Syna. Znika w swoim Synu”. Redagując poszczególne myśli, kard. R. Sarah odwołuje się często do autorytetów, są wśród nich min. Blaise Pascal, Jan Paweł II, Matka Teresa z Kalkuty. A za Benedyktem XVI powtarza: „ Nie bójmy się ciszy wokół nas i w nas samych, jeśli chcemy, żeby nam się udało usłyszeć nie tylko głos Boga, ale i głos tych, którzy żyją obok nas, głos innych ludzi”. Dlaczego boimy się ciszy? Dlaczego w ciągu dnia tak trudno wyłączyć choć na chwilę radio, telewizor, telefon? Dlaczego idziemy raczej tam, gdzie jest hałas? Cisza nas niepokoi. Może boimy się usłyszeć głos własnego sumienia, jakieś niepokojące pytania o naszą postawę, o sens własnego życia. Może boimy się pytań trudnych, może nie potrafimy na nie odpowiedzieć. Może odpowiedzieć nie chcemy? Spróbujmy, czytając poszczególne myśli, zagłębić się w ciszę tak, abyśmy usłyszeli i zrozumieli przyczynę własnego wewnętrznego niepokoju. „Niepokój – zauważa dom Dysmas – nie wynika z ciszy samej w sobie, lecz z tego, co ona objawia. Rekolektant przyjeżdża do kartuzji, żeby spotkać Boga, i na początku spotyka kogoś, kogo nie spodziewał się spotkać: samego siebie. Zaskoczenie nie jest szczególnie miłe”. „Najtrudniejsza jest jednak cisza wewnętrzna. W celi, na modlitwie, mogą się rozpętać wielkie hałasy duszy. Gry umysłowe, myśli i emocje radośnie odrywają nas od modlitwy. Hałas dosłownie nas rozbija i rozdziela. [...] Milczenie warg wymaga pewnej woli; wewnętrzna wrażliwość, w ciszy, na to, co w nas mieszka, wymaga długotrwałej pracy, prawdziwego oswajania”. (s. 294-295) Hałas nas niszczy, osłabia naszą wrażliwość, rani naszą duchowość. Człowiek, jeśli tylko chce, doskonali się przez całe życie. I z duchowością ciszy też tak jest. Więc, jeśli weźmiemy do ręki książkę o ciszy – to czytajmy ją w ciszy.
ródło: Kardynał Robert Sarah, Nicolas Diat, Moc milczenia.Przeciw dyktaturze hałasu, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2017.
Polecam, Maria Studencka
|
|
Tym razem polecam Czytelnikom niemal klasycznie skomponowaną powieść, tzn. jest tu fabuła utrzymana w konwencji realistycznej, wszystko, co się dzieje, spełnia warunki prawdopodobieństwa, czas i miejsca akcji osadzone są w świecie naprawdę istniejącym. Miejsce centralne osi czasu i zdarzeń usytuowane jest na drodze do Emaus 7 km od Jerozolimy. Tak, czytelnik od razu kojarzy to miejsce z ewangelicznym przekazem. Pamiętamy dobrze, że dwaj uczniowie przygnębieni śmiercią Jezusa i tajemniczym zniknięciem Jego ciała z grobu nie rozpoznali Go (już Zmartwychwstałego) w spotkanym podróżnym (por. Łk 24, 13-27).
Narratorem powieści jest główny bohater utworu – dr Aleksander Forte. Dzięki tej pierwszoosobowej narracji poznajemy subiektywne odczucia bohatera, jego tok rozumowania, wąpliwości. Doktor Aleksander Forte do niedawna był człowiekiem świetnie zorganizowanym, uważał, że wszystko ma pod kontrolą, że żadna niespodzianka w jego życiu nie ma prawa się zdarzyć. Był cenionym specjalistą od reklamy: znane firmy, sławni ludzie biznesu i politycy chętnie go zatrudniali. Aleksander wszystko zawsze dokładnie planował, obmyślał każdy detal opracowywanej reklamy, wolał nie zawierzać niczego szczęśliwemu zbiegowi okoliczności czy przypadkowi, był rzetelnym fachowcem. Aleksander uważał, że jest człowiekiem z zasadami. Został wychowany tak, że każdą rozpoczętą sprawę doprowadzał do końca. I za to również był ceniony. Jednym słowem, Aleksander to człowiek młody, wykształcony, zdolny, ambitny, dobrze zarabiający i zdrowy. Osiągnął pewien etap stabilizacji życiowej, ma rodzinę: żonę i córeczkę. A jednak pewnego dnia wszystko w jego życiu się zmieniło, runęło: żona zażądała rozwodu, zabrała córeczkę, on podupadł na zdrowiu, stracił pracę, nie miał nowych kontraktów, zaczęło mu brakować pieniędzy. W dodatku w życiu Aleksandra zaczęły się dziać dziwne rzeczy, sytuacje, których w żaden sposób nie był w stanie zracjonalizować. Przypisywał je zmęczeniu, psychicznemu rozbiciu, emocjonalnym niepokojom, utracie zdrowia. Zauważył też, że ludzie dosłownie odsuwają się od niego, odczuwają w jego obecności jakiś dziwny niepokój. Niektórzy uważali, że jest ciężko chory i że jego dni są policzone. Po rozwodzie jego życie straciło sens. Za ostatnie pieniądze kupił książkę, a potem zauważył, że przyniósł do domu zupełnie inne dzieło. Uważał, że to zwykły przypadek, taka pomyłka. Ale dzięki tej pomyłce pojechał do Ziemi Świętej, i... nadal uważał, że to przypadek.
Pewnego dnia Aleksander – życiowy bankrut, do niedawna znany specjalista od reklamy, świetnie znający techniki funkcji impresywnej tekstu, świadom tego, że reklama bazuje na manipulacji językowej – uległ złudzeniu, że sam padł ofiarą jakiejś manipulacji, że ktoś go „wkręca”, ciągle jeszcze próbował zawęzić rzeczywistość do świata poznawalnego empirycznie. Kiedy jednak dotknął dna, raz i drugi wyszedł cało i bez szwanku z sytuacji mrożącej krew w żyłach, pomyślał, że te zdarzenia są częścią jakiegoś planu, którego nawet najbystrzejszy człowiek rozumem nie ogarnie. I wtedy zdecydował: „Opowiem tę historię, choć mam pewne opory. Jest ona absolutnie prawdziwa, ale nie mam pewności, czy ludzie mi uwierzą. Ja sam nie dałbym chyba wiary komuś, kto by mi ją opowiedział. I chwilami z trudem udaje mi się przekonać nawet siebie, że to się wydarzyło. [...] A więc tego roku, między wiosną i końcem lata, zdarzyło się coś szczególnego, co skłoniło mnie do wędrowania, w samym środku sierpnia, drogą prowadzącą z Jerozolimy do Emaus. Tak, Jerozolima i Emaus. Ziemia Święta. Droga ma dwanaście kilometrów długości i biegnie przez pustynię. [...] Wędrować pieszo tą trasą – to jedna z zaskakujących decyzji, jakie podjąłem kilka miesięcy temu. Byłem wtedy zmęczony, zrozpaczony, rozdrażniony, zrezygnowany. Ale teraz wiem, że to wszystko było częścią jakiegoś planu, że miało swój cel. [...] Mój wzrok zatrzymał się na ładnej, zadbanej łączce po lewej stronie drogi – to nieoczekiwana w tym miejscu plama zieleni. Rozejrzałem się jeszcze dokoła i dostrzegłem, również po lewej stronie, piechura idącego za mną w odległości jakichś stu metrów. Pomyślałem ‘Jeszcze jeden szleniec’. I szedłem dalej. [...] Ale kto to mógł być? Turysta, pielgrzym? W swoim dziwnym ubraniu wyglądał na jakiegoś duchownego, może zakonnika”.
Obaj wędrowcy usiedli na jakichś przydrożnych kamieniach, zaczęli rozmawiać. Nieznajomy przedstawił się: Jestem Jezus. To pytanie, kim jest około 35-letni mężczyzna spotkany na drodze do Emaus, wielokrotnie się powtarza w toku narracji, bo Aleksander nie dowierza ani pątnikowi, ani sobie. Zresztą, wszystko, co się ostatnio działo w jego życiu, było zaskakujące, jakieś niedorzeczne, wymykało się spod kontroli rozumu: no bo np. skąd dopiero co poznany człowiek znał nie tylko tożsamość Aleksandra, ale wiedział także o jego chorej wątrobie i – zdaje się – uleczył ją? A jednak Aleksander wiele razy wraca na tę drogę (pieszo lub samochodem), zawsze mając nadzieję, że znowu spotka tam dziwnego turystę, że raz jeszcze zada Mu pytanie: Kim jesteś?, że raz jeszcze usłyszy jakąś zdumiewającą interpretację zaistniałych zdarzeń epizodycznych. A tych sporo jest wplecionych do głównego wątku. Losy bohaterów epizodycznych splatają się z losami Aleksandra, bo są to jego znajomi, czasem pracodawcy. Sam Aleksander przekonuje się, że nieraz błędnie ocenił człowieka lub sytuację, że nieraz – on, spec od reklamy, znawca języka – został wyprowadzony w pole przez nieuczciwego gracza. Z drugiej strony – kilka razy uszedł z życiem z tak trudnej sytuacji, iż sam pomyślał o jakiejś Boskiej interwencji. Sądził także, że jego sytuacja rodzinna jest tak beznadziejna, iż tu już nic zrobić nie można, a jednak odzyskał żonę i córkę. Więc jak? Będziemy (jak do niedawna Aleksander) nadal utwierdzać się w przekonaniu, że „wszystko mamy pod kontrolą”, czy może będziemy powoli wraz z odrodzonym Aleksandrem wzrastać w wierze, „wychodzić na drogę do Emaus”, by spotkać i rozpoznać Jezusa? Tę powieść na pewno warto przeczytać, warto przemyśleć, warto o niej porozmawiać.
Źródło: Pino Farinotti, 7 km od Jerozolimy, Wydawnictwo Jedność, Kielce 2015. Prezentowanej książce w bibliotece parafialnej poświęcimy wtorkowy poranek, 15 października 2019 r., godz. 8.45. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Matka i syn: św. Monika i św. Augustyn
Wspominając w Kościele dzień po dniu dwoje świętych z jednej rodziny, św. Monikę (27 sierpnia) i jej syna, św. Augustyna (28 sierpnia), zastanawiamy się nad ich drogą do świętości. I przenosimy się w przestrzeń i czasy odległe – do Tagasty w Afryce pierwszych wieków chrześcijaństwa. Hagiografowie opowiadają, że Monika (332 – 387) – dziś czczona jako święta wdowa i patronka matek – nie miała łatwego życia. Była młodą wierzącą panną, kiedy wydano ją za mąż za poganina, człowieka gwałtownego, wybuchowego. Monika była wobec męża łagodna i cierpliwa. Jej pobożność i wytrwałość pięknie zaowocowały: mąż się nawrócił. Umarł w rok po przyjęciu chrztu. Po śmierci męża wdowa miała jeszcze jedno zmartwienie: jej ukochany syn Augustyn (354 – 430) prowadził nieodpowiedni tryb życia. I znowu modlitwa kochającej matki spowodowła przemianę syna. Augustyn wyjechał z Tagasty, udał się do Mediolanu, Monika podążyła za nim. W Mediolanie biskupem był wtedy św. Ambroży. Pod wpływem jego nauki dopełniło się dzieło nawrócenia Augustyna. Matka doczekała się przyjęcia chrztu przez dorosłego już syna. A my dzięki tej opowiastce hagiograficznej przekonujemy się o potędze modlitwy. Fragmenty jednej z nich, autorstwa św. Ambrożego, cytuję niżej. Biskup Mediolanu, św. Ambroży: Aeterne rerum Conditor
Wieczysty rzeczy Stworzycielu, Ty, który dniem i nocą rządzisz, Ty, co odmieniasz pory czasu, Aby nam ulżyć w trudach życia!
Już pieje dnia radosny zwiastun, Który w głębokiej nocy czuwa. Światło wśród mroku dla wędrowców, Światło dzielące noc od nocy.
Wołaniem kura przebudzona Jutrzenka nocny mrok rozprasza, A cała zgraja błędnych duchów Przestaje ludziom czynić szkodę.
Żeglarz z otuchą ster ujmuje, Fale się morza cichsze ścielą. Słysząc wołanie kura, Kościół Opoka płacze grzechów swoich.
Powstańmy teraz pełni mocy! Już kur leżących ze snu budzi, Woła, omdlałych napomina, Tych, którzy przeczą, przekonuje.
Nadzieja wraca z jego śpiewem I zdrowie krzepi ciała chore. W pochwę się kryje miecz mordercy. Kto zrozpaczony – znowu ufa.
Spójrz, Jezu, na tych, co upadli. Spojrzeniem swoim nas podźwignij. Gdy na nas patrzysz, giną grzechy I we łzach wina się rozpływa.
Ty światłość jesteś. O, zabłyśnij Zmysłom i mroki duszy rozprosz! Ciebie niech sławi głos nasz pierwszy, Ciebie niech sławi pieśń ostatnia.
Bibliografia: Św. Augustyn, Wyznania, tłum. Z Kubiak, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2018. Żywoty Świętych Pańskich, Warmińskie Wyd. Diecezjalne, Olsztyn 1999. Polecam, do biblioteki zapraszam we wtorek, 27 sierpnia, o godz. 9.45. Maria Studencka
|
|
Od wielu lat na okładkach różnych książek o. Leona Knabita OSB jest jego twarz z niezmiennym rozpoznawalnym zestawem cech w stereotypowym postrzeganiu wykluczających się: radosny uśmiech i ascetyczny wygląd. A te cechy są, jak mniemam, zewnętrznymi znakami stanu ducha Czcigodnego Ojca Leona. Niewielka książeczka pt. O RADOŚCI to taki jego portret wewnętrzny, ale także zbiór lekko podanych i jednocześnie z całą powagą traktowanych refleksji na temat radości życia właśnie (i nie należy tego utożsamiać z wesołością). Ojciec Leon ma do siebie dystans, żartuje i śmieje się z siebie, wie że ten ascetyczny wygląd wywołuje u ludzi chęć dokarmiania mnicha. Ludzie, jak mnie widzą – mówi o. Leon – najpierw pytają, czy coś zjem, a dopiero potem mówią „pochwalony”. A kiedy proszą, bym wybrał, czy wolę usiąść na twardym krześle, czy na miękkim, odpowiadam, że to wszystko jedno, bo i tak zawsze siedzę na twardym. Kiedy opuszczałem diecezję siedlecką, by przenieść się do Tyńca, mój biskup, Ignacy Świrski, martwił się: „W klasztorze się chudnie, a ksiądz już nie ma z czego schudnąć. Cuda się zdarzają, ale to rzadki przypadek, żeby kościotrup mógł pracować”. Po Polsce – wspomina o. Leon – krążyła kiedyś taka fraszka: Pan Bóg jest dowcipny, każdy się przekona, bo stworzył żyrafę i ojca Leona. Czym [...] jest radość – stanem umysłu, uczuć czy ducha? O. Leon tak odpowiada: Radość jest przede wszystkim stanem ducha. Radość to zgodność stylu życia z tym, co Pan Bóg człowiekowi przeznaczył. Czy do radości życia zdolni są tylko ludzie obdarzeni jakimiś specjalnymi cechami, czy też można się jej nauczyć? Można nad tym pracować, na pewno należy o nią dbać jak o każdy inny dar, ale nic przecież, co jest wrtościowe, nie przychodzi bez naszych starań. „Człowiek czasem chciałby, żeby jakiś jego problem sam się rozwiązał [...]. W ten sposób niejako sam się odczłowiecza: rozum, wola idą w odstawkę. Tymczasem żeby cokolwiek osiągnąć, trzeba narzucić sobie pewne ograniczenia i zaangażować w to całego siebie”. Człowiek, który wie, jakiemu celowi służą niezbędne ograniczenia, przyjmuje je z radością. I tu dotykamy sfery duchowości. „Byłoby dobrze – mówi o. Leon – żeby człowiek wierzący mniej musiał, a więcej chciał. Pamiętam dobrze zdanie pewnego mnicha: Ja w klasztorze niczego nie muszę. A przecież żył ‘pod regułą i opatem’, nie mógł swobodnie sobą dysponować. Ale na tym to polega: dojrzała wiara to wiara, która widzi sens niewygód, wyrzezeń, poświęceń. Która cieszy się, że coś może dać temu, kogo kocha – swoich pożytków zapomniawszy”. Mnie taka argumentacja przekonuje. Nie muszę pisać kolejnego felietonu o książce z półki w bibliotece parafialnej, ja po prostu chcę to robić. W dodatku mam nadzieję, że ktoś tę wartościową książkę wypożyczy, przeczyta i z innymi podzieli się swoją refleksją.
Na rozmowę o radości zapraszam do biblioteki parafialnej we wtorek, 20 sierpnia 2019 r., godz. 8.45. Maria Studencka
|
|
Na książkę pt. „Akropol z hołdy czyli teologia Śląska” składa się „25 rozmów z księdzem Jerzym Szymikiem o Śląsku i teologii, o poezji i kapłaństwie, o Pszowie i podróżach, o życiu i naszym świecie”. Całość poprzedzona jest wstępem naukowca związanego z Uniwersytetem Wrocławskim pochodzącego z Tarnowskich Gór, prof. Jana Miodka. Współuczestnikiem każdego z tych dialogów jest ksiądz, więc nie mogło tu zabraknąć pytań o duchowość, wiarę, Boga. „Jest – pisze prof. J. Miodek – głęboką mądrością, noszącą znamiona pięknego aforyzmu, Szymikowa definicja modlitwy: Jest to myślenie o Bogu z miłością. Rozmówcami Jerzego Szymika są dziennikarze, poeci, intelektualiści. Wywiady te (publikowane min. na łamach śląskiej prasy) przeprowadzone zostały w latach 1994-2002, a wyłania się z nich portret kapłana – Ślązaka – poety – intelektualisty – teologa. Jednym słowem, osobowość bogata, człowiek bardzo pracowity, obdarzony wieloma talentami, a przy tym skromny i zwyczajny.
Po szkole średniej został przyjęty na polonistykę, jednak w miesiąc później był pewien, że jego powołaniem jest kapłaństwo. Wtedy jeszcze nie wiedział, że będzie także poetą i naukowcem. Po maturze czuł ogromny niepokój, po latach wspominał tamten głos wewnętrzny: „Synek, bydziesz nieszczęśliwy, jak to tak zostawisz. Musisz wrócić do pomysłu z dzieciństwa, kiedy żeś chcioł zostać księdzem”. Rodzice nie nakłaniali go do zmiany decyzji, mógł sam wybierać, a oni nad nim czuwali. I tak Jerzy wyjechał na siedem lat z rodzinnego Pszowa, wtedy jeszcze nie czuł takiej więzi z Małą Ojczyzną, żeby pragnąć tu zostać na zawsze. Oczywiście, rodzinę odwiedzał. Mentalny powrót do „kraju lat dziecinnych” nastąpił w Lublinie, kiedy pracował na KUL-u i nie miał żadnej „własnej parafii”, z którą byłby jakoś szczególnie związany. Bezpośrednio po studiach był przez osiem lat wikarym w różnych śląskich parafiach. Środowisko wysoko oceniało jego posługę, on czuł się w tym dobrze. Kiedy okazało się, że ma zostać pracownikiem naukowym, niektórzy koledzy mu to odradzali, reagowali nieufnie, mówili: „Książki czytosz? Jak żeś jest ksiądz, to mosz spowiadać” (to taki śląski stereotyp). Uważali, że powinien zostać „robotnym farorzem”, zwłaszcza że „ksiądz-naukowiec nie zawsze dobrze spełnia się w praktycznym duszpasterstwie”. Tę sprawę księdzu Jerzemu pomógł rozeznać arcybiskup Alfons Nossol. Argumentował tak: „Słuchaj, będziesz miał wpływ na księży! Będziesz ich uczył. Ci księża pójdą później ‘na front’, do ludzi, i ta nauka pójdzie w tysięczne!” I tak się stało. Do dziś ksiądz profesor pracuje na różnych uczelniach, do dziś zawsze bardzo starannie przygotowuje się do zajęć ze studentami (w ten sposób ich szanuje) – taka śląska pracowitość to jedna z tych cech, które w naszym regione wynosi się z domu rodzinnego. „Niemniej jednak – zastanawia się ks. Jerzy – to chyba nie jest źle, jeśli człowiek służy Kościołowi w swojej specjalności, czyli na miarę swojego a nie cudzego talentu?” Dziś w dorobku naukowym księdza profesora J. Szymika jest kilkadziesiąt rozpraw z chrystologii, metodologii teologii, teologii kultury, teologii J. Ratzingera/Benedykta XVI. Można powiedzieć, że chłopiec z niewielkiej miejscowości robi wspaniałą karierę... podsuwają rozmówcy kolejną myśl pod rozwagę. „W żaden sposób – mówi ks. Jerzy – nie projektuję [...] swojej kariery. Być może to jest jakiś dar. W każdym razie wciąż na wyciągnięcie ręki mam wystarczająco dużo dobrych rzeczy do zrobienia”. Pszowscy sąsiedzi lubią ks. Jerzego, wiedzą, że jest to nadal „swój chłop”, że uczone książki nie przewróciły mu w głowie, że można z nim zwyczajnie „po naszymu pogodać”. Pamiętają też, jak ks. Jerzy, zakasawszy rękawy, w zwykłym roboczym ubraniu, remontował rodzinny dom wybudowany przez dziadka jeszcze w latach 20/30 ubiegłego wieku. Ksiądz Jerzy jest emocjonalnie związany z rodzinnym Pszowem, wie, „że odcięte korzenie życiowe są nie do odbudowania”. A jakie znaczenie, jakie miejsce w jego losie mają śląskie hołdy? „Żal, że znikają – mówi ksiądz Jerzy. To element mojego materialnego i duchowego krajobrazu [...]. Przemijanie – to nieusuwalny element condition humaine, statusu stworzeń, obdarowanych życiem. [...] Hołdy przemijają. Ale czy są rzeczywiste, czy metaforyczne, czy trwają, czy też są wspomnieniem jedynie – trzeba je przemieniać w Akropol. A to już zależy od nas, dzieci tej ziemi”.
Ks. Jerzemu Szymikowi poświęcony będzie poranek w bibliotece parafialnej we wtorek,13 sierpnia 2019 r. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Św. Ignacy Loyola (1491 – 1556) AD MAIOREM DEI GLORIAM
Najsłynniejszym dziełem współzałożyciela Towarzystwa Jezusowego (1540 r.) są Ćwiczenia duchowne. Ignacy z Loyoli – dobrze urodzony modny młodzieniec, wierny wasal hiszpańskiego króla, do niedawna rycerz, dzielny obrońca Pampeluny w 1521 r. – postanowił zmienić swoje życie, nawrócił się, zaczął pracować nad własną duchowością i w 1522/23 r. napisał ww. Ćwiczenia. Zatem, te bardzo cenione rady o pracy nad sobą, o rachunku sumienia zostały zredagowane zanim I. Loyola został zakonnikiem, zanim ukończył studia teologiczne, zanim przyjął święcenia kapłańskie (miał już 47 lat). A służy ta niewielka książeczka do dziś spowiednikom, penitentom, rekolektantom. Są w tej książce także „Reguły o trzymaniu z Kościołem”. Niżej cytuję kilka z nich: „Pochwalać spowiedź przed kapłanem i przyjmowanie Najświętszego Sakramentu raz w rok, a jeszcze bardziej co miesiąc, a jeszcze o wiele lepiej co tydzień, z zachowaniem wymaganych i należnych warunków”. „Pochwalać śluby zakonne posłuszeństwa, ubóstwa i czystości i inne śluby doskonałości nadobowiązkowe. Należy tu zwrócić uwagę, że ślub dotyczy tego, co zmierza do doskonałości ewangelicznej, przeto nie należy ślubować tego, co się od tej doskonałości oddala, np. uprawiania handlu, lub zawarcia małżeństwa”. „Pochwalać wreszcie wszystkie przykazania kościelne, trzymając umysł w gotowości do szukania racji dla ich obrony, w żaden zaś sposób dla ich zawalczania”.
Źródło: Ignacy Loyola, Ćwiczenia duchowne,Wydawnictwo WAM, 2002. Zapraszam do biblioteki parafialnej na poranek o św. Ignacym Loyoli we wtorek, 30 lipca 2019 r., Maria Studencka
|
|
26 lipca wspominamy w Kościele dwoje świętych małżonków: Annę i Joachima – rodziców Najświętszej Maryi Panny. Jednak, na próżno szukać o nich wiadomości w kanonicznych księgach biblijnych, nawet ewangeliści ich nie wymieniają. Dzieje tej pary poznajemy z apokryfów. W „Protoewangelii Jakuba” (druga poł. II w.) jest taka perykopa: Anioł Pański stanął i rzekł: „Anno, Anno! Wysłuchał Pan Bóg modlitwę twoją. O co tak żarliwie ta bogobojna kobieta z rodu Dawida pochodząca z Betlejem prosiła Pana Boga? – O dziecko. Są przedstawione w Piśmie Świętym małżeństwa, które długo czekały na potomka, a radość z narodzin dziecka przyszła, gdy już niemal tracili nadzieję, bo byli ludźmi w podeszłym wieku: Abraham i Sara, Zachariasz i Elżbieta. Anna i Joachim zapewne wiedzieli o pierwszej parze, a drugą prawdopodobnie znali. Bezdzietność wówczas była traktowana przez Żydów jako znak przekleństwa, jako kara za grzechy, hańba. Anna i Joachim przez 20 lat cierpliwie znosili upokorzenia i wierzyli, że otrzymają dar rodzicielstwa, że nastąpi cud poczęcia. Złożyli także ślub, że dziecko poświęcą służbie Najwyższego. Tym długo wyczekiwanym dzieckiem jest Maryja, matka Jezusa. Na naszych ziemiach – czytamy w prezentowanej książeczce – zwłaszcza kult św. Anny jest głęboko zakorzeniony: pod jej wezwaniem jest 180 kościołów, są nazwy miejscowe z jej imieniem: Góra Świętej Anny na Opolszczyźnie, Święta Anna koło Częstochowy.
Źródło: Święta Anna, Edycja świętego Pawła, Częstochowa 2017. Na poranek o św. Annie zapraszam do biblioteki parafialnej we wtorek, 23 lipca 2019 r., godz. 8.45. Maria Studencka
|
O. James Martin SJ
|
Książka, którą dziś polecam, nosi tytuł JEZUS. W Polsce ukazała się w 2017 r. Teolodzy i bibliści, którzy recenzowali to dzieło, zgodnie twierdzą, że „ojciec James Martin dał nam niezwykłe połączenie najnowszych badań biblijnych, własnych doświadczeń pielgrzymich z Ziemi Świętej, wyobraźni, poczucia humoru i mądrego kierownictwa duchowego”. „To nie jest książka o pielgrzymce. To jest pielgrzymka, a my wyruszamy na nią w towarzystwie wspaniałego gawędziarza. Nie miałem ochoty jej zakończyć” – dodaje inny biblista. Wydawać by się mogło, że o Jezusie napisano już wszystko, skoro tyle o Nim uczonych rozpraw, zbeletryzowanych biografii. Nie, o. J. Martin przekonuje, że każde spotkanie z Jezusem, dla każdego z nas indywidualnie czy we wspólnocie, jest kolejnym odkrywaniem jakiegoś fragmentu prawdy dotąd nieznanej, prawdy o nas, o naszych relacjach z Jezusem, o naszej wierze, bo tego doświadczenia wcześniej nie mieliśmy. Stąd – mam nadzieję – żadna następna dobra książka o Zbawicielu nie będzie książką ostatnią o Nim. To dzieło jest rodzajem przewodnika, warto po nie sięgnąć, planując pielgrzymkę do Ziemi Świętej, planując „podróż do serca Ewangelii”. Pewnie niejeden czytelnik z autopsji wie, że czytając interesujące dzieło, można wnikać w świat przedstawiony, wyobrażać sobie, że się jest uczestnikiem opisywanych wydarzeń, a dzięki temu przeżywać wszystko głębiej, intensywniej. Taki sposób czytania Biblii zalecał Ignacy Loyola, zna ten rodzaj modlitwy o. James Martin. I zanim się zdecydował pojechać do Ziemi Świętej, miał własne wyobrażenia o tych wszystkich miejscach, po których kiedyś chodził Jezus, o ludziach, którzy Mu towarzyszyli, którzy Go słuchali, którzy Go zwalczali. Więcej, wcale nie chciał niczego w tych wyobrażeniach zmieniać, stąd do pomysłu pielgrzymki odnosił się początkowo sceptycznie, bo nie miał zamiaru burzyć tych swoich wyobrażeń o życiu Jezusa. Jednak pojechał. I dopiero tam, w Ziemi Świętej, naprawdę zrozumiał, że Chrystus, nauczając, odnosił się do świata, który słuchacze bardzo dobrze znali. Na przykład kiedy, stojąc w łodzi, opowiadał o siewcy, to zgromadzeni na brzegu słuchacze nad głowami mieli latające ptaki, a w pamięci panoramę z wyboistą drogą i ugór zarośnięty cierniami, i żyzne uprawne pola. I dobrze wiedzieli z własnego doświadczenia, gdzie ziarno wyda plon obfity (por. Mt 13, 1-9). Od tego konkretnego obrazu łatwiej było przejść do teologicznej głębi tej paraboli. Jezus był po prostu świetnym Nauczycielem. Dlaczego, zdaniem autora, jest takie ważne poznawanie świata, w którym żył Jezus? Dlaczego powinniśmy dopytywać się o ówczesne religijne zwyczajów Żydów, realia społeczne, ekonomiczne, polityczne? Dlaczego nie wystarczy skupić się na bóstwie Jezusa? „Aby w pełni spotkać się z Jezusem Chrystusem, wierny musi zrozumieć Jezusa historii, człowieka, który chodził po ziemi, oraz zetknąć się z Chrystusem wiary, z tym, który powstał z martwych”. Cały czas musimy pamiętać, że „Jezus jest zawsze prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem”. Zaletą tej niezwykłej książki są także zastosowane tu przypisy. Jeśli nawet zdarzy się, że nie przypomnimy sobie od razu ewangelicznego fragmentu, to w przypisach znajdziemy odnośnik do konkretnej perykopy. Zresztą, autor pielgrzymkę zaplanował i odbył z Ewangelią w ręku. Ta książka to także odpowiedź na pytanie zadane przez Jezusa apostołom: „A wy za kogo mnie macie?” (Mk 8, 29). To pytanie – Kim jest dla mnie Jezus? – zadaje sobie również o. Martin. „Kim On jest? Po co kolejna książka o Żydzie, który żył w I wieku? Dlaczego spędziłem lata na studiowaniu dziejów wędrownego kaznodziei z prowincji? Dlaczego przez dwa tygodnie włóczyłem się po Izraelu w upale, aby zobaczyć miejsca, w których ów były cieśla mieszkał, i strony, które mógł (lub nie) odwiedzić?” Jak o. James poznawał Jezusa? Były to studia akademickie, zainteresowania własne, modlitwa, doświadczenie i pielgrzymka. To, oczywiście, nadal trwa, poznawanie Mesjasza nigdy się nie kończy. Również pytanie – Kim jest dla mnie Jezus? – ma formułę otwartą, stale aktualną, domagającą się codziennie odpowiedzi płynącej z serca, z sumienia, z duszy. Pytanie – odpowiedź. Zadając pytanie, ujawniamy nasze zainteresowania, poglądy, jakąś prawdę o sobie. Z kolei odpowiadając na pytanie, powinniśmy być świadomi konsekwencji tej naszej odpowiedzi – podejmujemy pewne zobowiązania. Dziś zdarza się, że odpowiedzi są wymijające, bo chcemy być „asertywni”, a pod tym modnym słowem często się kryje zwyczajna obojętność wobec naszych bliźnich. Nie lubimy mówić jednoznacznie, nie chcemy usłyszeć nauczania o ósmym przykazaniu – „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5, 37). Ta lektura może też zachęcić do udzielania takiej jednoznacznej odpowiedzi w kwestiach wiary. „Punktem wyjściowym – pisze o. J. Martin – jest dla mnie klasyczne twierdzenie teologiczne: Jezus Chrystus jest prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem. [...] Ale co to oznacza? Po pierwsze, Jezus z Nazaretu, mężczyzna, który przemierzał Palestynę I wieku, nie był Bogiem udającym człowieka. Był żywym i prawdziwym człowiekiem z krwi i kości, który doświadczył wszystkiego, czego doświadczają ludzie [...] wszystkiego – prócz grzechu – co właściwe człowiekowi [...]. Czytając tę książkę, sięgając po Pismo Święte, stale musimy pamiętać, że „do historii Jezusa należą zarówno Jego człowieczeństwo, jak i bóstwo. Pomijając to i owo, wycinając niewygodne fragmenty, nie mówimy już o Jezusie. To nasza własna kreacja”. Celowo nie streszczam tej cennej lektury (snuję tylko refleksje), bo nie chcę pozbawić przyszłego czytelnika tego pierwszego zdumiewającego wrażenia, że wraz z tekstem przenosimy się w czasie i towarzyszymy Jezusowi w jego ziemskiej wędrówce po Palestynie I wieku (takiego określenia używa o. J. Martin), po obszarze, który dla nas jest Ziemią Świętą. I raz po raz wykrzykujemy z autorem: Jezus tu był!
Źródło: James Martin SJ, Jezus, Wydawca: Święty Wojciech, Poznań 2017.
Prezentowanej książce w bibliotece parafialnej poświęcimy poniedziałkowy wieczór, 22 lipca 2019 r., godz. 19.00. Zapraszam, Maria Studencka
|
Anna Kamieńska (1920-1986) |
Anna Kamieńska to poetka, publicystka, tłumaczka szczególnie ceniona za przekłady pism chrześcijańskich z różnych języków europejskich. Współpracowała m.in. z księdzem Janem Twardowskim. Pewnie niejeden z nas pamięta jego „skrzydlate słowa” z wiersza Śpieszmy się: Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą. Między dwojgiem poetów toczyła się swoista „rozmowa liryczna”. Bo właśnie adresatką przywołanego wiersza ks. Jana Twardowskiego jest Anna Kamieńska. A liryk został napisany na zakończenie ich współpracy nad polskim wydaniem dzieła „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza z Kempis. A później cytowany wyżej dystych podchwycili czytelnicy i nadali mu sens eschatologiczny. Poetka odpowiedziała lirykiem:
Puste miejsca Nikogo nie zdążyłam kochać choć tak bardzo chciałam jakbym miała kochać tylko puste miejsca zwisające rękawy bez objęcia ramion opuszczony przez głowę beret fotel który powinien także wstać i wyjść z pokoju książki już nie dotykane grzebień z pozostawionym srebrnym włosem
łóżeczka z których niemowlęta wyrosły i poszły szuflady niepotrzebnych rzeczy fajkę z ustnikiem pogryzionym buty zachowujące kształt stopy co odeszła boso słuchawkę telefonu gdzie ogłuchły głosy tak się śpieszyłam kochać i oczywiście nie zdążyłam.
Annie Kamieńskiej oraz o jej patronce, św. Annie, poświęcony będzie poranek w bibliotece parafialnej we wtorek, 23 lipca 2019 r., godz. 8.45. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
14 lipca wspominamy m.in. błogosławionego Jakuba de Voragine (1228-1298). Ten profesor teologii, tłumacz „Biblii” na język włoski, autor rozpraw (np. o św. Augustynie), znakomity kaznodzieja, biskup znany był też i z tego, że doprowadził do pojednania zwalczających się stronnictw, które na ulicach Genui dopuszczały się przestępstw, siały niepokój. Dzięki temu zyskał miano „uśmierzyciela waśni domowych”. Laopold Staff tak o nim pisze we wstępie do „Złotej legendy”: W życiu pokorny, skromny, wstrzemięźliwy, jaśniejący czystością obyczajów i stałością cnoty, był ojcem ubogich, którym rozdawał wszystkie dochody jednej z najbogatszych diecezji, opiekunem chorych, których sam odwiedzał codziennie, i zasłużył na najkrótszą a najpiękniejszą biografię: Wypełnił życie swe dobrymi dziełami. Jednym z tych jego dzieł jest zbiór powiastek hagiograficznych – „Złota legenda”. Autor tak zatytułował dzieło: ZACZYNAJĄ SIĘ LEGENDY O ŚWIĘTYCH, LOMBARDZKIMI ZWANE DZIEJAMI, KTÓRE ZEBRAŁ W JEDNO BRAT JAKUB, GENUEŃCZYK, Z ZAKONU BRACI KAZNODZIEJÓW. Zamysł kompozycyjny przypomina brewiarz – podaje do czytania w danym dniu żywot świętego, którego Kościół upamiętnia. Więc poznajemy z tego zbioru losy apostołów (Andrzeja, Tomasza, Jana, Pawła, Mateusza), męczenników (Szczepana, Łucji, Sebastiana, Wincentego, Agaty, Agnieszki, Longina), wyznawców (Mikołaja, Remigiusza, Hilarego, Feliksa, Juliana) i wielu innych. Legenda rządzi się swoistymi prawami, najpierw żyje długo w przekazach ustnych, poszczególni gawędziarze wzbogacają przekaz pierwotny. Legenda to nie to samo co kronika czy historia. Prawdy historycznej raczej w niej szukać nie należy, od tego są inne źródła. Jednak jest w legendzie prawda, prawda o człowieku, o jego tęsknotach, o jego dążeniach, o zakamarkach duszy, o niepokojach sumienia, o marzeniach. Te najbardziej znaczące opowieści są źródłem inspiracji dla artystów: poetów, malarzy, rzeźbiarzy – to oni pięknu wydobytemu z opowieści nadają artystyczny kształt. Zatem, o czym jest ta książka hagiograficzna? L. Staff tak odpowiada: O wierze w Boga, o miłości Boga, o nadziei w Bogu. Mówi nam ona o czystości serca i podnisłości duszy. Mówi nam o tym, czego nam w życiu jedynie potrzeba: prostoty i pokory, pobłażania i przebaczenia, litości i miłosierdzia nawet dla katów i siepaczy. Czytamy to na każdej karcie tej księgi, napisanej, jak żadna inna, „ku pokrzepieniu serc”! Oto, co wnikliwy czytelnik wyczyta w tej pozornie naiwnie prostej książce: naukę HEROIZMU!
Źródło: Jakub de Voragine, Złota legenda, tłum. Leopold Staff, Wydawnictwo TAU, Wrocław 1994. Polecam, Maria Studencka
|
|
Cytowany niżej liryk „Plan maksimum” pochodzi z tomiku poetyckiego „25 wierszy niezapomnianych w wyborze czytelników” ks. Jerzego Szymika (w zbiorze ma nr 11). Zatem, prezentowana antologia zawiera niewiele utworów. Czytelnicy wybrali je z publikowanych wcześniej siedmiu tomików, a siła tych lirycznych refleksji jest taka, że nie sposób o nich zapomnieć. Ten zbiór odzwierciedla 30 lat twórczości księdza poety: od roku 1984 do 2014. Czym się kierowali czytelnicy, jakie stosowali kryteria, komponując ten zbiór? Jedno jest pewne, każdy z tych 25 utworów dla indywidualnego odbiorcy ma szczególne znaczenie. I taką właśnie subiektywną refleksją mam zamiar podzielić się z Czytelnikami. W niewielkiej antologii ks. profesora Jerzego Szymika wszystko jest ważne: kolor i faktura okładki oraz poszczególnych stron, rozmiar i krój czcionki, numeracja wierszy, ich kolejność – tak, to wszystko się „czyta”, każdy detal graficzny koresponduje ze SŁOWEM wiersza. A w poszczególnych utworach wręcz trzeba uchwycić sens stosowania wielkiej lub małej litery – bo to zróżnicowanie jest znaczące. Warto także próbować uchwycić to, co wydobywa poeta, pogłębiając sens słów różnymi kontekstami: mottem, dedykacją, aluzją literacką. Czytając ten zbiór poetycki, zwracałam również uwagę na czas powstania poszczególnych wierszy. Dlaczego teraz przywołuję te daty? Otóż, ks. J. Szymik przywiązuje znaczenie do dat i miejsc, każdy z wierszy opatrzony jest taką informacją: dzień, miesiąc, rok. I to określanie czasu jest zawsze połączone ze wskazaniem miejsca. Dzięki temu zabiegowi temporalno-spacjalnemu poznajemy nieco warsztat artystyczny poety. A pisze zawsze: dla wiersza odrywa się na chwilę od teologicznej dysertacji, od konspektu wykładu dla studentów; pisze wszędzie, nawet w samolocie. Te adnotacje tworzą interesującą mapę geograficznych i mistycznych wędrówek autora – jest ciągle w drodze, ciągle poszukuje. A w ziemskim podróżowaniu najważniejszym miejscem dla ks. Jerzego Szymika jest dom rodzinny w Pszowie. To właśnie tutaj ukończył niejeden wiersz rozpoczęty gdzieś w świecie, w innym czasie i w innej przestrzeni (w Jerozolimie, w Waszyngtonie, w Londynie, w Warszawie, w Krakowie, w Lublinie, w Katowicach, w Brennej...). Za progiem domu pozostają tytuły, stopnie naukowe, uczone rozprawy; tutaj jest po prostu synem, dzieckiem powracającym do korzeni, tutaj też jest poetą, który portretuje najbliższych, zwłaszcza Matkę i Babcię, „ocala od zapomnienia” swoich przodków. Tu także jest księdzem, który – kończąc Mszę św. w pszowskiej bazylice – doznał olśnienia, że „najpiękniejsze, co mogło się przydarzyć tej ziemi, to chrześcijaństwo” (wiersz 2, Dziewczynka w żółtych rajstopach, w śląskim kościele).
Plan maksimum Benedyktowi XVI, dziękując za „Jezusa z Nazaretu”
stać przed Nim z pustymi rękami i wyciągać je ku Niemu (nie z rękami, które gdy pochwycą to mocno trzymają, lecz z rękami, które się otwierają, obdarowują, a tym samym są stale gotowe przyjąć)
nie wyć z wilkami, ale cierpieć z powodu nieprawości. Nie móc odwrócić nieszczęścia, ale współcierpiąc, stanąć po stronie skazanych, a tym samym – kochając w ten sposób – stanąć po stronie Boga
pamiętać, że znakiem rozpoznawczym Jego obecności jest nadmiar. Mieć tylko Boga, czyli puste ręce
Pszów, 27 sierpnia 2007 r.
Źródło: Ks. Jerzy Szymik, 25 wierszy niezapomnianych w wyborze czytelników, Księgarnia św. Jacka, Katowice 2017.
Zainteresowanych czytaniem, słuchaniem recytacji, interpretacją wierszy ks. Jerzego Szymika zapraszam na spotkanie w bibliotece parafialnej (wtorek, 18 czerwca 2019 r., godz. 8.45), Maria Studencka
|
|
W Niedzielę Dobrego Pasterza rozpoczął się w Kościele Tydzień Modlitw o Powołania. Stąd dzisiejsza prezentacja książki: ŻYCIE NA PEŁNEJ PETARDZIE, bo jej bohaterem jest młody ksiądz, Jan Kaczkowski, pełniący posługę z niezwykłym wprost zaangażowaniem. Współtwórcą tego dzieła jest dziennikarz, redaktor naczelny portalu Deon.pl – Piotr Żyłka. Jak powstawała ta książka? – W biegu, w różnych miejscach, dynamicznie. Redaktor towarzyszył ks. Janowi w jego podróżach, rozlicznych zajęciach. Nagrywał swoje pytania i odpowiedzi księdza nawet w tramwaju, na ławce w parku, czasem przy stoliku w kawiarni. Z tego dialogu wyłania się portret młodego człowieka odważnie mówiącego o swoich relacjach z rodziną, o przełożonych, o innych duszpasterzach, o podopiecznych, o zmaganiu się z chorobą. Z powodu glejaka mózgu zmarł, mając zaledwie 39 lat. Do siebie odnosił się z dystansem, autoironicznie mawiał o sobie, że jest onkocelebrytą, a zainteresowanie mediów wykorzystywał do popularyzowania duszpasterskiej posługi wśród ludzi chorych, samotnych, cierpiących. Działał w ten sposób m.in. na rzecz Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio – był jego organizatorem i dyrektorem. „Chorowanie to wciąż życie, które można wypełnić sensem” – to dewiza życiowa ks. Jana. Jaki jest dobry pasterz? Wzór znajdujemy w Ewangelii. A wybrani przez Chrystusa kapłani ten wzór naśladują. Takim był zapewne ks. Jan Kaczkowski. Jednak, to nie takie łatwe usłyszeć głos Chrystusa wzywającego do kapłaństwa, jeszcze trudniej odpowiedzieć na to wezwanie i realizować posługę. Jak było z jego powołaniem? Zaczęło się (ku zaskoczeniu młodzieńca) od pewnej spowiedzi. Starszy ksiądz zapytał: „Nie myślisz o kapłaństwie?” [...] „Musiałem przyznać, że głęboko niechciana myśl o powołaniu zaczęła mnie coraz intensywniej dręczyć podczas Mszy Świętych”. Po pewnym czasie Jan zgłosił się na rozmowę w duszpasterstwie powołaniowym u jezuitów. „Jezuici – wspomina ks. Jan – imponowali mi intelektualnie. [...] Aspirując do nowicjatu, przechodziliśmy tydzień po tygodniu rekolekcje ignacjańskie. [...] Duchowe wspomnienia z tego okresu pomagają mi do dziś”. I wtedy młody Jan przeżył rozczarowanie: prowincjał sprzeciwił się przyjęciu go do nowicjatu, w dodatku nikt nie chciał mu wyjaśnić, dlaczego został odrzucony. Kolejną rozmowę odbył w Gdańskim Seminarium Duchownym, tu został przyjęty, tu ukończył studia filozoficzno-teologiczne. Święcenia prezbiteriatu otrzymał w czerwcu 2002 r. Miał 25 lat, gdy rozpoczął posługę duszpasterską. Dociekliwy dziennikarz zadał księdzu Janowi trudne, jak się okazało, pytanie: „Z perspektywy własnych doświadczeń co by ksiądz doradził młodemu człowiekowi, który rozeznając swoją drogę, myśli o życiu kapłańskim lub zakonnym?” „Od wielu lat mam z tym problem. Jak pokazać, że kapłaństwo może być fascynującą przygodą? Że – niestety muszę tu używać górnolotnych słów – całkowite oddanie się Panu Bogu w Kościele katolickim ma sens? W tym Kościele, jaki znamy i jaki mamy, z celibatem, z dojmującą kapłańską samotnością. Jak o tym mówić młodemu mężczyźnie, gdy sam jestem teraz w takim wieku, że mając te 38 lat, znów odczuwam, jak buzuje w człowieku chęć ojcostwa? Naprawdę nie wiem. Ale wiem, że pomimo tego wszystkiego tak najgłębiej, w swoim wnętrzu, czuję się przede wszystkim mistykiem. Na zewnątrz tego nie widać. Ludzie, patrząc na mnie, tego nie dostrzegą. Ale tak wybrałam. W pewnym momencie mojego kapłaństwa złożyłem osobisty ślub: Panie Boże [...] Tobie ofiaruję mój prywatny czas jako ofiarę oddania się w całości. To mój ślub dla Ciebie. Dlatego staram się swoje kapłaństwo przeżywać tak, żeby nie mieć prywatnego czasu. Dlatego jesteśmy teraz razem, rozmawiamy i wydajemy książkę. Bo wiem, że za tym dyktafonem kryje się większa lub mniejsza grupa ludzi, która to teraz czyta. Chcę być też dla nich. Cały czas chcę być dla.”
O tym, w jaki sposób ks. Jan Kaczkowski cały czas „był dla” ludzi potrzebujących kapłana, będziemy czytać i rozmawiać w bibliotece parafialnej we wtorek, 14 maja 2019 r. o 8.45. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
ŚWIĘTY WOJCIECH
Jeden z patronów Polski, święty Wojciech, syn czeskiego księcia Sławnika z Libic, kanonizowany w 999 r., już w XI w. był czczony jako patron naszego kraju. Urodził się prawdopodobnie w 956 r., przyjmuje się, że zginął 23 kwietnia 997 r. w Świętym Gaju niedaleko Pasłęka. Losy tego znakomicie skoligaconego i świetnie wykształconego duchownego są do dziś podmiotem badań naukowców. A dzieje biskupa, misjonarza i męczennika są burzliwe, bo był człowiekiem odważnym i często postępował nie tak, jak przełożeni sobie tego życzyli. Historycy odnotowują, że Wojciech Sławnikowic (drugie imię – Adalbert – otrzymał przy sakramencie bierzmowania) często narażał się zarówno świeckim wpływowym osobistościom, jak i kościelnej zwierzchności. Był człowiekiem pokornym wobec Boga, ale niepokornym wobec nieprawych ludzi, brał w obronę słabszych, wspierał ubogich, zwalczał intratny handel niewolnikami.
Do Polski przybył pod koniec 996 r. i udał się z wyprawą misyjną do Prus, gdzie poniósł śmierć, miał zaledwie 40 lat. W średniowiecznej „Kronice Galla Anonima” jego działalność chrystianizacyjną wyraźnie powiązano ze staraniami księcia (później pierwszego króla Polski) Bolesława Chrobrego: „On to [...] przyjął go z wielkim uszanowaniem i wiernie wypełniał jego pouczenia i zarządzenia. Święty zaś męczennik płonąc ogniem miłości i pragnieniem głoszenia wiary, skoro spostrzegł, że już nieco rozkrzewiła się w Polsce wiara i wzrósł Kościół święty, bez trwogi udał się do Prus i tam męczeństwem dopełnił swego zawodu. Później zaś ciało jego Bolesław wykupił na wagę złota od owych Prusów i umieścił [je] z należytą czcią w siedzibie metropolitalnej w Gnieźnie. Również i to uważamy za godne przekazania pamięci, że za jego czasów cesarz Otto Rudy przybył do [grobu] św. Wojciecha dla modlitwy i pojednania, a zarazem w celu poznania sławnego Bolesława, jak o tym można dokładniej wyczytać w księdze o męczeństwie [tego] świętego”.
Ten sam kronikarz pisze również, że „nie godzi się pominąć milczeniem cudu, jaki znamienity męczennik św. Wojciech okazał zarówno poganom, jak i chrześcijanom w przeddzień poświęcenia kościoła”. Otóż, zdarzyło się, że zdrajcy pomogli wejść Pomorzanom do pewnego grodu, ale wtedy „Pomorzanom [ukazał się] jakiś mąż zbrojny na białym koniu, który straszył ich dobytym mieczem i pędził ich na złamanie karku ze schodów i przez podwórze grodu. Tak to grodzianie, przebudzeni krzykami pogan i hałasem, bez wątpienia za przyczyną chwalebnego męczennika Wojciecha ocaleni zostali od grożącego im niebezpieczeństwa śmierci”.
Z kolei hagiografowie skupiają się przede wszystkim na cudach, jakie dokonywały się za życia Wojciecha i później, po męczeńskiej śmierci. Oto jeden z przykładów (odnotowany przez najwybitniejszego autora żywotów świętych późnego renesansu, ks. Piotra Skargę). „Będąc niemowlęciem zachorzał i żałość niemałą rodzicom uczynił, którzy pragnieniem zdrowia jego ściśnieni, pociechy swej doczesnej w nim odstąpili, a Panu Bogu na służbę go poślubili, [...] nieśli go na poły umarłego do ołtarza Przeczystej Matki Bożej Maryjej, prosząc, aby Ona na służbę Synowi swemu nowego a maluczkiego sługę przykazała, a zdrowie mu do tego zjednała. Nie mieszkając dzieciątko ozdrowiało”.
Więcej szczegółów o św. Wojciechu i o św. Stanisławie ze Szczepanowa przedstawię we wtorkowy poranek, 7 maja 2019 r. o godz. 8.45 w bibliotece parafialnej. Zapraszam, Maria Studencka
|
|
ŚWIĘTY STANISŁAW ZE SZCZEPANOWA
Święty Stanisław ze Szczepanowa urodził się prawdopodobnie w 1030 r., pochodził z rodziny herbu Prus, odebrał staranne wykształcenie, na biskupa krakowskiego został konsekrowany w 1072 r. i do tego czasu jego relacje z Bolesławem Śmiałym były dobre. Biskup Stanisław dał się poznać jako gorliwy zwolennik krzewienia i umacniania wiary chrześcijańskiej w ówczesnej Polsce, popierał m.in. zakładanie klasztorów benedyktyńskich, sprowadził do Polski legatów rzymskich, odnowił i umocnił metropolię gnieźnieńską, historycy potwierdzają, że zabiegał również o koronę dla księcia Bolesława II, co nastąpiło w 1075 r. Na temat konfliktu biskupa Stanisława z królem Bolesławem Śmiałym historycy różnie się wypowiadają, stawiają odmienne hipotezy. Różnie też o konflikcie i męczeńskiej śmierci biskupa piszą kronikarze średniowieczni.
Gall Anonim (być może, dysponował relacjami naocznych świadków) o samej egzekucji i późniejszym wypędzeniu króla z kraju pisze niewiele i raczej ostrożnie: „[Król] sam będąc pomazańcem [Bożym] nie powinien był [drugiego] pomazańca za żaden grzech karać cieleśnie. Wiele mu to bowiem zaszkodziło, gdy przeciw grzechowi grzech zastosował i za zdradę wydał biskupa na obcięcie członków. My zaś ani nie usprawiedliwiamy biskupa-zdrajcy, ani nie zalecamy króla, który tak szpetnie dochodził swych praw”. Natomiast żyjący na przełomie XII/XIII w. biskup Wincenty Kadłubek, kronikarz cieszący się niezwykłym rozgłosem aż do wieku XVIII, pisze z żarem, niezwykle emocjonalnie przedstawiając okoliczności męczeńskiej śmierci biskupa Stanisława jako relację naocznego świadka: „Co za żałosne, co za przeokropne widowisko śmierci! Człowieka świętego świecki, zbożnego bezbożny, biskupa świętokradca, niewinnego okrutnik na kawałki rozszarpał, poszczególne członki na najdrobniejsze rozsiekując cząstki!... [...] Oto widziano, jak z czterech stron świata przyleciały cztery orły, które krążąc w powietrzu nad miejscem męczeństwa odganiały sępy i inne żądne krwi ptaki od zwłok męczennika i pilnowały ich ze czcią, czuwając dzień i noc. [...] Po tym zdarzeniu ów okrutnik, spłoszony, znienawidzony zarówno przez ojczyznę, jak przez ojców, uszedł do Węgier... a wkrótce potem, zdjęty niesłychaną niemocą, śmierć sobie zadał”. O dzieciństwie i wczesnej młodości Stanisława ze Szczepanowa ks. Piotr Skarga (kaznodzieja i hagiograf) pisze tak: „Z młodości znać było sprawę Ducha Bożego w nim i prrzyszłą żywota świątobliwość. Skromny, wstydliwy, statecznch nad dziecinny zwyczaj obyczajów, ochotny do nabożeństwa i skłonny do nauk pokazował się”. Biskup Stanisław ze Szczepanowa zginął 11 kwietnia 1079 r., na ołtarze został wyniesiony 8 września 1253 r.
Źródła: 1. Anonim tzw. Gall, Kronika polska, Ossolineum BN, Wrocław 1989. 2. Ks. Piotr Skarga SI, Żywoty świętych polskich, WAM, Kraków 1986. 3. Ignacy Chrzanowski, Historia literatury niepodległej Polski, PIW, Warszawa 1974. Zapraszam do biblioteki parafialnej: wtorek, 7 maja 2019 r., godz. 8.45. Maria Studencka
|
|
Są takie frazy w literaturze pięknej i innych dziedzinach piśmiennictwa, które – „wysłane” przez autora do czytelników – stają się od razu własnością ogółu, przechodzą do języka powszechnie stosowanego, są przytaczane w różnych wypowiedziach, opatrzone kontekstem nieraz zupełnie innym niż w tekście autora. Tak się dzieje zwłaszcza ze znaczącym słowem. Za każdym razem, gdy do niego wracamy, odkrywamy w nim inne przesłania. Teoretycy literatury i języka nazywają takie rozpowszechnione cytaty „skrzydlatymi słowami”. Owe zdania z jakąś tajemniczą siłą i z niezwykłą łatwością wpadają w ucho słuchającego, pozostają w jego pamięci. Prędko takie wersy traktujemy jako werbalizację naszych własnych myśli. Czasem nawet zupełnie nie pamiętamy, kto rzeczywiście jest autorem tej znanej sentencji czy powszechnie używanego aforyzmu lub celnego zwrotu. Jest w tych wyrażeniach jakaś niezwykła zręczność, lekkość – one są po prostu uskrzydlone. Bogatym źródłem tych znamiennych urywków są, oczywiście, teksty najwybitniejszych twórców. „Skrzydlate słowa” wywodzące się z liryki ks. Jana Twardowskiego wybrałam z tomu NIE PRZYSZEDŁEM PANA NAWRACAĆ, są tu wiersze z lat 1937-1985. Jest w liryce księdza poety sporo takich metafor, które na stałe weszły do polszczyzny ogólnej, stały się językiem wiary, składnikiem kultury narodowej, własnością ogółu, np.:
Dziękuję Ci, że nie jest wszystko tylko białe albo czarne. („Podziękowanie” 1970) Słowa poety są obecne w języku nawet tych użytkowników, którzy mówią, że nie lubią wierszy, nie odeszły do wieczności razem ze swoim twórcą, są szczególnie ważne w odczuciu czytelników. Zdumiewająca jest zwięzłość i głębia swoistego credo:
Jestem bo Jesteś na tym stoi wiara. („Jesteś” 1989) Czasem bywa tak, że skrzydlate słowa stosuje się w zupełnie nowych okolicznościach, takich, których w genezie wcale nie było. Ale tak to już jest z poezją, że to adresat (my, czytelnicy) dopowiada dalszy ciąg, dodaje własną, czasem bardzo odległą od oryginału interpretację. Zresztą, wartościowy tekst ma to do siebie, że ilekroć go czytamy, tylekroć odkrywamy w nim coś zupełnie nowego, co nas zaskakuje. Tak się stało z najczęściej chyba cytowanym wersem:
Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą. („Śpieszmy się” 1979) Ten wiersz ksiądz poeta dedykował poetce Annie Kamieńskiej, dziękując jej w ten sposób za współpracę. Tymczasem przytoczony wers stosowany jest w klepsydrach, na żałobnych szarfach, widnieje jako inskrypcja na niejednym cmentarnym nagrobku, a przecież w założeniu ten liryk nie był utworem funeralnym. Z tego samego wiersza pochodzi równiż sentencja:
Kochamy wciąż za mało i stale za późno – i niech to będzie pointa refleksji nad twórczością ks. Jana Twardowskiego, i ważne dla nas przesłanie. Źródło: Ks. Jan Twardowski, Nie przyszedłem pana nawracać, Wydawnictwo Archidiecezji Warszawskiej,
Warszawa 1986. Polecam i zapraszam, Maria Studencka
|
|
SIEDEM OSTATNICH SŁÓW JEZUSA autorstwa o. Jamesa Martina SJ to lektura na Wielki Tydzień: wprowadza w liturgię Wielkiego Piątku, dokumentuje ostatnie godziny z życia Jezusa – Syna Bożego, który (wykonując wolę Boga Ojca) umarł na krzyżu jako Syn Człowieczy.
Z Ewangelii wyłania się portret Jezusa, który żyje wśród ludzi, rozumie ich troski, koi smutki, pociesza strapionych, otacza opieką opuszczonych, znękanym daje radość, bo przygarnia, pociesza, uzdrawia, wskrzesza. Ratuje każdego, kto Jego pomocy oczekuje: np. kobietetę cierpiącą na krwotok, sparaliżowanego mężczyznę, trędowatego. Rozumie ból matki, ból ojca, których dzieci umarły, rozumie ból sióstr, które pogrzebały swojego brata – i wskrzesza zmarłych. Nie odtrąca nikogo: ani celnika, ani jawnogrzesznicy, ani łotra – wszystkim pokazuje drogę do nieba, i tę obietnicę w Wielki Piątek spełnia. I spełnił ją także dla każdego z nas.
Jest mu bliski los zarówno pojedynczych ludzi, jak i wielkich tłumów, troszczy się i o swoich uczniów (o ich sen, odpoczynek), i o tysiące głodnych, których nauczał. Syn Boży w człowieczym ciele jest taki ludzki i taki wyjątkowy z tą swoją wrażliwością i empatią, z tą umiejętnością wczuwania się w los dzieci, kobiet, ludzi chorych, bezradnych, pogardzanych. Jezus jest taki odważny i taki prawdziwy, kiedy broni prostego człowieka przed faryzeuszami, kiedy głosi Dobrą Nowinę, kiedy ustanawia nowe prawo: „Przykazanie nowe daję wam, byście się wzajemnie miłowali!” Przekonujący jest także, gdy bierze udział w uroczystości rodzinnej, gdy zasiada do stołu razem z celnikami (ku zgorszeniu uczonych w Piśmie) i z nimi je i pije. Jezus jest wiarygodny, kiedy oddala się w zaciszne miejsce, by się modlić – rozmawiać z Bogiem Ojcem, zawierzać Mu troski i wątpliwości, ale też wyrazić gotowość wypełnienia Jego woli. Prezentowana książka to w zasadzie zapis rozbudowanej homilii, którą o. Martin wygłosił kilka lat temu w Wielki Piątek w nowojorskiej katedrze św. Patryka. Motywem przewodnim rozważań jest – jak pisze autor we wstępie – cierpienie Jezusa, które pomaga Mu zrozumieć człowieka. [...] Ten, który powstał z martwych, rozumie nas – ponieważ wiódł ludzkie życie, i to takie, które szczególnie w ostatnich dniach pełne było cierpienia.” Główna część dzieła składa się z siedmiu rozdziałów, z których każdy jest egzegezą ewangelicznej perykopy z ostatnimi słowami Chrystusa.
Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią. (Łk 23, 34). „Jezus rozumie trud wybaczania” – pisze o. Martin – i podkreśla, że kiedy jesteśmy głęboko zranieni, kiedy doznana krzywda naprawdę jest wielka, to „jedyne, co można zrobić, to przebaczyć. Ponieważ tylko przebaczenie jest sposobem na wyzwolenie obu stron. Jedną osobę oswobadza z więzienia urazy i umniejszania człowieczeństwa bliźniego. W pewien sposób wyzwala również tę drugą osobę.[...] Jezus zawsze dostrzega. Dostrzega coś więcej niż inni. Dostrzega w ludziach ich prawdziwe jestestwo.”
Zaprawdę powiadam ci, jeszcze dziś będziesz ze mną w raju. (Łk 23, 43) „Jezus rozumie wątpliwości dotyczące życia wiecznego” – to tytuł kolejnego fragmentu egzegezy. „Wiara w życie wieczne stanowi kluczowy problem dla wielu ludzi, nawet głęboko wierzących. A bez wiary w życie wieczne ogarnia nas lęk. To jedna z największych obaw w życiu chrześcijanina. [...] Jezus, który słyszał wątpliwości ówczesnych ludzi, rozumie je – nawet wątpliwości co do życia po śmierci. Pierwszy powinien nas przekonać fakt, że sam Jezus mówi nam o obietnicy życia wiecznego.” To właśnie jedynie tu na krzyżu używa słowa „raj”, składając obietnicę zbawienia nawróconemu przestępcy. „Dobry Łotr ukazuje nam, kim jest Ten, który wisi na krzyżu obok. Owszem, jest człowiekiem. Człowiekiem o prostym imieniu, Jezus. Ale także Bogiem. Człowiekiem, który ma moc otworzyć przed nim raj”.
Niewiasto, oto twój syn. (...) Oto twoja matka. (J 19, 26-27) „Jezus rozumie miłość rodzicielską” – czytamy w trzecim rozdziale. „Jezus Chrystus jest prawdziwie Bogiem i prawdziwie człowiekiem. [...] Maryja jest człowiekiem, a nie Bogiem, jak Jezus. Ale ludzie i tak nawiązują z Nią relację na dwa sposby”. Mamy skłonność idealizować Maryję – mówi kaznodzieja –zapominamy, że jako matka niepokoiła się o syna, że nie zawsze Go rozumiała, że bywała zagubiona, kiedy Jezus rozpoczął publiczną działalność. Ewangelia ukazuje głęboką prawdę o bezradności Matki wobec cierpienia i śmierci Syna. To cierpienie Jezus również rozumie. Opiekunem bolejącej Maryi ustanawia Jana, od tej chwili Maryja i Jan są matką i synem.
Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? (Mk 15, 34) „Jezus rozumie poczucie osamotnienia. [...] Czy Jezus naprawdę mógł pomyśleć, że Bóg Ojciec Go opuścił? Czy mógł zwątpić w miłość Tego, do którego zwracał się Abba, ‘Ojcze’? Czy na krzyżu stracił nadzieję? Czy rozpaczał?” Te zagadkowe słowa Jezusa pochodzą z Psalmu 22, znał je każdy Żyd. Może należy przyjąć (zastanawia się o.Martin), że „Jezus powołuje się na psalm jako całość, jako na modlitwę wołającego do Boga”, a druga część psalmu jest przecież hymnem dziękczynnym „na cześć Pana, który usłyszał wołanie psalmisty. [...] Jezusowi jak mało komu należałoby wybaczyć poczucie osamotnienia”: został zdradzony, z najbliższych uczniów pozostał przy nim tylko jeden, poddano go straszliwym torturom, przybity do krzyża odczuwał niewyobrażalny ból. „Ten, który porzucił samego siebie, by poddać się woli Ojca w ogrodzie Getsemani minionej nocy, który powierzył się całkowicie zamiarom Ojca, na krzyżu pyta: Gdzie jesteś?”
Pragnę. (J 19, 28) „Jezus rozumie cierpienia fizyczne. [...] Jezus miał ciało. [...] Jezus Chrystus przez cały czas jest prawdziwie Bogiem i prawdziwie człowiekiem. Nieważne, jak wyraźnie dany fragment Ewangelii podkreśla jedną lub drugą ‘naturę’, On zawsze reprezentuje obie. A zatem jest prawdziwie Bogiem, kiedy piłuje kawałek drewna w Nazarecie, i człowiekiem, kiedy ucisza burzę. [...] Jezus miał takie samo ciało jak my. Oznacza to, że jadł jak my, pił jak my i spał jak my.” Oznacza to, że odczuwał straszliwe pragnienie.
Dokonało się. (J 19, 30) „Jezus rozumie rozczarowania. [...] W Wielki Piątek Jezus poddany został wielu różnym boleściom. Chrześcijanie zwykli skupiać się na cierpieniach fiycznych. To oczywiście prawda, że Jezus cierpiał w dużej mierze fizycznie.” Fizycznym torturom towarzyszyło upokarzanie, wyszydzanie, urąganie. „Ale jest jeszcze jeden rodzaj cierpienia, który łatwo przeoczyć: cierpienie związane z wątpliwościami, czy dzieło przetrwa po Jego śmierci. Wchodzimy tutaj w dyskusję o uczuciach Jezusa na krzyżu. Siedem ostatnich słów stanowi dla nas wgląd w Jego emocje, ale oczywiście nie wszystkie. Pytania pozostają.”
Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha mojego. (Łk 23, 46) „Jezus rozumie poświęcenie. [...] Czy Jezus wiedział, co wydarzy się w Niedzielę Wielkanocną? [...] Z jednej strony Jezus wyraźnie mówi: Zburzcie tę świątynię, a w trzy dni zbuduję ją na nowo. W Ewangelii kilkakrotnie zapowiada swoje zmartwychwstanie. Z drugiej jednak strony Jezus cierpi w Getsemani i czuje się osamotniony na krzyżu [...]. Wchodzimy tutaj głębiej w tajemnicę tożsamości Jezusa. Jako prawdziwie Boska osoba Jezus był wszechwiedzący, miał świadomość Boga Ojca. [...] Ale jako osoba prawdziwie ludzka wiedział tylko to, co może poznać człowiek.”
O. James Martin w prezentowanej homilii pozostawił wiele pytań bez odpowiedzi, bez logicznej argumentacji, bo dotknął tej sfery rzeczywistości, która nie podlega ludzkiemu rozumowi czy empirycznym badaniom, bo jest Tajemnicą Wiary.
Źródło: James Martin SJ, Siedem ostatnich słów Jezusa, Wydawca: Święty Wojciech, Poznań 2016. Polecam, Maria Studencka
|
|
Przed nami kolejny pierwszy czwartek miesiąca, niedługo później Wielki Czwartek z Ostatnią Wieczerzą. Dzień kapłański. W liturgii tego dnia Kościół upamiętnia ustanowienie przez Chrystusa dwóch sakramentów: Eucharystii i kapłaństwa, odwołując się do ewangelicznych zapisów. Jest to dzień szczególnie ważny dla prezbiterów. O tym, czym jest kapłaństwo dla wybrańców Chrystusa, jak pełnią posługę, pisze kard. Walter Kasper w książce SŁUGA RADOŚCI. Kto więc jest dobrym pasterzem, który poważnie traktuje swoją służbę i ponosi za to odpowiedzialność? [...] Jest nim ten, kto prowadzi innych i w oparciu o wiarę nadaje im jasny i pewny kierunek. Jest to konieczne zwłaszcza dzisiaj, kiedy tak wielu, jak zbłąkane owce, zgubiło orientację. Czcza paplanina oraz przystosowywanie się do tego, co ludzie chcieliby usłyszeć, a więc „głaskanie po głowach” nie są pasterskim nastawieniem do sprawy, lecz pasterską kapitulacją. Pasterzem jest jednak również ten, kto nie okazując braku czułości, potrafi zdobyć się na zrozumienie, współczucie i cierpliwość wobec tych, którzy nie idą wspólnym szlakiem, którzy zostają w tyle, bo są zbyt słabi. Pasterzem jest ten, kto umie mówić prawdę w miłości. [...] Dobrym pasterzem jest ten, kto nie utkwił na stałe w ścisłym kręgu tych wiernych, którzy zawsze do niego należeli, lecz rozgląda się również za tymi, którzy albo zagubili drogę, albo [...] znajdują się teraz na marginesie; wydobywa ich stamtąd, nawet gdyby sam miał się przy tym pokaleczyć lub zranić. A nasi parafialni duszpasterze? Są stale z nami, wśród nas. Widzimy ich w skupieniu celebrujących Mszę św. i inne nabożeństwa, w konfesjonałach i jako penitentów, słuchamy ich homilii. Na naszych oczach klęczą przed ołtarzem, rozmawiają z ludźmi na placu kościelnym, na ulicy, odwiedzają chorych, zgłębiają z nami Biblię i Katechizm, opiekują się grupami wspólnotowymi. Poświęcają wiele uwagi dzieciom i młodzieży, narzeczonym i małżeństwom, samotnym i starszym. Posługują od świtu do nocy. Przed oczyma mam taki oto portret Chrystusowego kapłana w naszej parafii:
Mój ksiądz – dziś przed ołtarzem. Mój kapłan – dziś w prezbiterium. Mój duszpasterz – dziś w konfesjonale. Uśmiecha się, z daleka wita, prowadzi do Ciebie. Pochyla głowę, uważnie słucha, tłumaczy cierpliwie. Wybacza z mocy sakramentu, błogosławi. Podnosi z klęczek, podnosi z upadków, pomaga wstać.
Źródło: Kard. Walter Kasper, Sługa radości. Życie i posługa kapłańska. Wydawnictwo JEDNOŚĆ, Kielce 2009, s. 87-88. Polecam, Maria Studencka
|
|
Dar i Tajemnica posługi Jana Pawła II
Kolejny raz sięgam po książkę o kapłaństwie, tym razem w rocznicę śmierci Jana Pawła II. W chwili zadumy nad Jego Testamentem zastanawiam się nad istotą sakramentu kapłaństwa, nad tym, dlaczego ten czy ów mężczyzna wybiera życie konsekrowane. Nie, to nie on wybiera, to on został wybrany, to jemu została wskazana taka misja: prowadzenia ludzi do Boga. Czy tak było również w przypadku Naszego Papieża? Wielu ludzi chciało to wiedzieć, stąd ta prezentowana dziś książka, w której Papież z ogromną pokorą pisze o swoim powołaniu, o posłudze duszpasterskiej i o mocy sakramentu kapłaństwa. Warto tę bardzo osobistą i poruszającą książkę przeczytać, nosi tytuł: DAR I TAJEMNICA. Ojciec Święty opublikował ją w pięćdziesiątą rocznicę swoich święceń kapłańskich. Są to wspomnienia, które w założeniu Autora nie miały mieć charakteru „ściśle dokumentalnego”. „To wszystko, o czym tu mówię – czytamy – nie dotyczy jedynie zewnątrznych wydarzeń, ale sięga do korzeni moich najgłębszych i najbardziej osobistych przeżyć i doświadczeń. Wspominam je, a nade wszystko dziękuję Bogu: Misericordias Domini in aeternum cantabo!” Jaka jest historia tego powołania kapłańskiego? „Historia ta znana jest przede wszystkim Bogu samemu. Każde powołanie kapłańskie w swojej najgłębszej warstwie jest wielką tajemnicą, jest darem, który nieskończenie przerasta człowieka. Każdy z nas kapłanów doświadcza tego bardzo wyraźnie w całym swoim życiu. Wobec wielkości tego daru czujemy, jak bardzo do niego nie dorastamy. Powołanie jest tajemnicą Bożego wybrania: ‘Nie wyście Mnie wybrali, ale ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał’ (J 15,16). [...] Równocześnie zdajemy sobie sprawę z tego, że ludzkie słowa nie są w stanie udźwignąć ciężaru tajemnicy, jaką kapłaństwo w sobie niesie.” Biografowie Jana Pawła II odnotowują skrupulatnie, że mógł On zostać świetnym polonistą, dobrym aktorem, znakomitym poetą, a został księdzem (we wczesnej młodości takie sugestie od czasu do czasu słyszał od kolegów, nauczycieli, księży). Decyzję o wstąpieniu do konspiracyjnego krakowskiego Seminarium Duchownego Karol Wojtyła podjął, mając 22 lata. Święcenia kapłańskie otrzymał w wieku lat 26. Odbyła się ta uroczystość we Wszystkich Świętych 1946 r. w kaplicy Arcybiskupów Krakowskich: „Tak więc w tej kaplicy, w czasie śpiewu Veni, Creator Spiritus oraz Litanii do Wszystkich Świętych, leżąc krzyżem, oczekiwałem na moment włożenia rąk. Jest to chwila szczególnie przejmująca. Później wielokrotnie sprawowałem ten obrzęd jako Biskup, a także jako Papież. Jest coś dogłębnie przejmującego w tej prostracji ordynandów: symbol głębokiego uniżenia wobec majestatu Boga samego, a równocześnie ich całkowitej otwartości, ażeby Duch Święty mógł zstąpić, bo przecież to On sam jest sprawcą konsekracji.” Pod koniec listopada ks. Karol Wojtyła wyjechał na studia do Rzymu. W lipcu 1948 r., już po obronie pracy doktorskiej, ks. Karol Wojtyła powrócił do Polski i podjął posługę duszpasterską w wiejskiej parafii niedaleko Bochni. „Pamiętam – czytamy we wspomnieniach – że w pewnym momencie, gdy przekraczałem granicę parafii w Niegowici, uklęknąłem i ucałowałem ziemię.” Ten gest z czasem urósł do rangi ważnego symbolu, był wielokrotnie powtarzany, doskonale go znamy. Pamiętamy Jana Pawła II oddającego w ten sposób cześć krajowi, do którego przybywał jako Papież i Pielgrzym. „Co znaczy być kapłanem? – zastanawia się Ojciec Święty – Według św. Pawła kapłan jest przede wszystkim szafarzem Bożych tajemnic. [...] Szafarz nie jest właścicielem. Jest tym, któremu właściciel powierza swoje dobra, ażeby nimi zarządzał w sposób sprawiedliwy i odpowiedzialny. Tak właśnie kapłan otrzymuje od Chrystusa dobra zbawienia, ażeby je we właściwy sposób rozdzielał ludziom, do których jest posłany. Chodzi o dobra wiary. I dlatego kapłan jest człowiekiem słowa Bożego, człowiekiem sakramentu, człowiekiem tajemnicy wiary.” I właśnie tak pełnił posługę kapłańską ks. Karol Wojtyła. Tak pełnił posługę apostolską Jan Paweł II od pamiętnego16 października 1978 r., kiedy to usłyszeliśmy: HABEMUS PAPAM! Tak było do 2 kwietnia 2005 r., do godz. 21.37, kiedy Ojciec Święty zakończył ziemskie pielgrzymowanie.
Źródło: Jan Paweł II, Dar i Tajemnica. W pięćdziesiątą rocznicę moich święceń kapłańskich, Wydawnictwo WAM, Kraków 1996. Polecam i zapraszam, Maria Studencka
Dar i Tajemnica Jana Pawła II będzie raz jeszcze tematem rozmowy w bibliotece parafialnej, zapraszam we wtorek, 9 kwietnia 2019 r., o godz. 8.45.
|
|
Wielki Post to czas, kiedy pewnie częściej myślimy o sakramencie pokuty i pojednania, bardziej skłonni jesteśmy wsłuchiwać się w głos sumienia, więcej penitentów gromadzi się przy konfesjonałach. O tym, jak przygotowujemy się do tego szczególnego spotkania z Bogiem, dyskutują ks. Stefan Czermiński i Joanna Kucharczak na kartach książki ROZMOWY O GRZECHACH. Wczytawszy się w ten książkowy dialog, możemy rozpocząć własny, z własnym sumieniem, prowadzący do wyznań w konfesjonale. Oto fragment:
- No, a rachunek sumienia, jak się robi, liczenie grzechów, zasługiwanie na łaski, czy nie świadczy o tym, że Boga traktuje się jak kupca, wielkiego buchaltera? ¬
- To bardzo trafne – kupiec. Od tego, jaki mamy obraz Boga, zależy też odpowiedni styl dogadywania się z takim Bogiem. Jeśli stworzyłem sobie obraz na moje własne podobieństwo – czyli na podobieństwo egoisty – wtedy zastanawiam się, jak mogę dogadać się z egoistą? Próbuję więc wykorzystać domniemany egoizm Boga i kupić Go „zdrowaśkami”, pozorną doskonałością... Spotykam się niekiedy ze strasznym pesymizmem. Pojawia się on paradoksalnie wtedy, gdy człowiek żyje przeświadczony o swojej doskonałości. Kiedy coś mu się zawala, kiedy sam robi jakieś wielkie świństwo, to szybko zaczyna myśleć o piekle. Od razu zaczyna siebie potępiać. [...] To szatan chce, by zdanie „Jestem podły” stało się moją jedyną prawdą. Takim stwierdzeniem – „Jestem podły, nie ma dla mnie ratunku” – zgrzeszył Judasz i to jest grzech pychy. Człowiek jest kuszony przez szatana, ażeby stracił wiarę w samego siebie. Nawet wtedy, kiedy upada, chce zaimponować sobie i Bogu przynajmniej aktem samopotępienia. To straszne.
Źródło: Ks. Stefan Czermiński, Joanna Kucharczak, Rozmowy o grzechach, Księgarnia św. Jacka, Katowice 2004, s. 26-27.
Polecam, Maria Studencka
|
|
Ks. prof. Robert Skrzypczak: „Dla ks. Ruotolo kapłaństwo było sposobem [...] przeżywania więzi identyfikacji ucznia ze swym Boskim Mistrzem”.
O kapłanie: Jezus tobą zawładnął i powinieneś wnieść Jego odblask w ten świat pełen ciemności... Jesteś cały Jego, a On żyje w tobie. Nie ma innego ciała, aby stać się widzialnym, jak twoje; nie ma innej pielgrzymującej duszy, poprzez którą mógłby podejmować na nowo swą drogę miłości, jak twoja; nie posiada innych ust, by przemawiać do ludzi, jak twoje; nie ma innych rąk, by błogosławić i rozgrzeszać, jak twoje. Winieneś zatem żyć w Nim i poprzez Niego. Powinieneś pokochać Go i oddać Mu całkowicie samego siebie do tego stopnia, aby niczego obcego względem siebie w tobie nie znalazł.
Źródło: Ks. prof. Robert Skrzypczak, Perła odnaleziona, [w:] Joanna Bątkiewicz-Brożek, Jezu, Ty się tym zajmij! O Dolindo Ruotolo. Życie i cuda, Wydawnictwo Esprit, wyd. I, Kraków 2017, s. 18.
|
|
Przeżywając Boże Narodzenie, warto sięgnąć po prezentowane 4-tomowe dzieło Romana Brandstaettera. Na początek tom I: Czas milczenia.
Jezus z Nazarethu to utrzymana w konwencji realistycznej zbeletryzowana biografia Chrystusa, z barwnymi opisami przestrzeni, realiów miejsc akcji, gdzie żyją bohaterowie. Przekonujący jest portret psychologiczny i Jezusa, i wielu innych postaci znanych z Biblii. Autor zadbał o to, by każdy bohater miał jakąś cechę wyróżniającą, ułatwiającą rozpoznanie go. Podporządkowane narracji dialogi tchną prawdą. Zresztą, cała powieść jest głęboko zanurzona w Piśmie Świętym, więc warto sięgać po nie, czytając kolejne stronice. Np. cytowany niżej fragment rozdziału Zwiastowanie (t. I) zestawmy z Mt 1, 18-25. Miriam, skupiona i napięta, z lękiem rozważała każde słowo z osobna [...] Wysłannik, niewątpliwiwie odgadując jej myśli, znowu do niej przemówił i prosząc ją, by się nie lękała, zwiastował jej, że pocznie i porodzi Syna, i da Mu na Imię Jeszua, co znaczy:Pan jest zbawieniem [...].
Roman Brandstaetter, Jezus z Nazarethu, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1967, t. 1, s. 25.
|
|
Kiedy rozmawiamy z naszymi duszpasterzami, najczęściej stosujemy typowe w komunikacji językowej zwroty fatyczne: „Proszę Księdza!” lub „Księże...!” Ostatnio w naszej parafii słyszymy: „Ojciec...” No, cóż, obce mi to nie jest, brzmi pięknie, ale skąd się wywodzi – musiałam (swoim zwyczajem) „doczytać”, tzn. poszukać kompetentnej wypowiedzi w książkach. Oto jedna z nich: MÓJ ŚWIAT o. Jana Góry. Cytowany niżej fragment zawiera stosowne wyjaśnienie. Tytuł ojca należy się kapłanowi z trzech powodów. Po pierwsze, na mocy sakramentu kapłaństwa, dzięki któremu jest on ojcem zgromadzenia modlitewnego, starszym i przewodniczącym modlącej się wspólnoty, szczególnie wspólnoty zebranej wokół stołu eucharystcznego. Po drugie, jako szafarz sakramentów jest ojcem dla tych, którym tych sakramentów udziela, ponieważ jest w pewnym sensie źródłem nowego dla nich życia w łasce. W tych dwóch przypadkach jest kapłan ojcem niezależnie od swojej osobistej świętości. [...] Kapłan Chrystusa jest jeszcze ojcem dla ludu mocą swego ducha, mocą swojej osobistej świętości. Kapłaństwo jest duchową służbą, kapłan jest sługą ducha, jest zatem ojcem duchownym dla tych, którym potęgą swego ducha i mocą osobistej świętości służy radą i pomocą w drodze do Boga. Źródło: Jan Góra OP, Mój świat, Wydawnictwo „W drodze”, Poznań 1983, s. 49.
Polecam, a w bibliotece o tej książce chcę porozmawiać we wtorek, 19 lutego 2019 r. o godz. 8.45.
Zapraszam, Maria Studencka
|
|
Z bibliotecznej półki tym razem wybrałam powieść historyczną JEZUS CHRYSTUS I JEGO APOSTOŁOWIE Jana Dobraczyńskiego. Dlaczego? Otóż, 25 stycznia Kościół upamiętnia św. Pawła Apostoła, a właśnie m.in. o nim interesująco opowiada narrator ww. utworu. Sanhedryn zlecił Szawłowi z Tarsu specjalne zadanie: miał zwalczać chrześcijan na terenie Damaszku. Szaweł już był przed bramą miasta, kiedy „nagle olśniło go nieznane światło [...], upadł, a wtedy usłyszał nad sobą głos jednocześnie potężny, miażdżący [...] i nieskończenie łagodny: Szawle, Szawle, dlaczego mnie prześladujesz?” Tu właśnie jest uchwycony moment nawrócenia tego zagorzałego przeciwnika Jezusa. W tej chwili zrozumiał „rzecz przerażającą, że walcząc dla Boga, walczył z Bogiem”. Odtąd życie Pawła potoczyło się diametralnie. Czerpiąc z dzieła J. Dobraczyńskiego, apostolskiej posłudze Pawła z Tarsu poświęcimy „Poranek z książką” w bibliotece (piątek, 25 stycznia 2019 r.).
Źródło: Jan Dobraczyński, Jezus Chrystus i jego apostołowie, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1958.
Polecam i zapraszam, Maria Studencka
|
|
Tę książkę domniemanego autorstwa średniowiecznego teologa i mistyka Tomasza z Kempis (1380-1471) czytali przed nami ludzie wielcy: teolodzy, filozofowie, pisarze (np. Ignacy Loyola, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Bolesław Prus, ks. Jan Twardowski, poetka i tłumaczka Anna Kamieńska), by w ten sposób uczestniczyć w swoistym dialogu z Nauczycielem, by Go posłuchać. Jest, bowiem, to dzieło taką rozmową Chrystusa z duszą ludzką, Oblubieńca z Oblubienicą. Jak wnikano w tę księgę? Jedni włączali się w ten dialog systematycznie, czytając przekaz od deski do deski, strona po stronie; inni włączali się „na wyrywki”, kolejni wertowali księgę, szukając odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Na kartach tego utworu znajdujemy wiele aforyzmów, sentencji, stąd kojarzy się on ze starotestamentowymi księgami mądrościowymi: Prz, Mdr, Syr, i taki też ma układ kompozycyjny. Zresztą, redaktorzy współczesnego wydawnictwa zamieścili na marginesie tekstu odsyłacze do ST i NT. Wybrałam tę książkę do czytania w bibliotece parafialnej w kolejne wtorki Wielkiego Postu, by „czynić swoje”, by być bliżej Nauczyciela. A do niniejszej prezentacji włączam kilka cytatów ze stron, gdzie się książka otworzyła. - Jesteśmy tak słabi, że często łatwiej nam myśleć i mówić o ludziach źle niż dobrze. (s. 27.) - Wybieraj takie lektury, które raczej pobudzają myśl, niż zaspokajają ciekawość. (s. 46.) - Czemu szukasz spoczynku, skoroś urodzony dla trudu? (s. 82.) - Kto usiłuje uchylić się od posłuszeństwa, sam uchyla się od łaski. (s. 115.) - Czasem to nawet dobrze, że sługa Boży musi znieść pokusę zwątpienia. Niewiernych i grzeszników diabeł nie kusi, bo już ma ich w ręku, wiernych zaś i pobożnych kusi i dręczy na różne sposoby. (s. 235.)
Źródło: Tomasz à Kempis, O naśladowaniu Chrystusa, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1989. Polecam i zapraszam, Maria Studencka
|
|
Ta książka ma stron niewiele, zaledwie 64, i w ogóle nie wolno jej streszczać, trzeba w nią wniknąć, trzeba się „wczytać”, trzeba przeżyć. Rozważania o cierpieniu rozpocznijmy od pochylenia głowy nad głębią paradoksu wyrażonego w tytule: NIECHCIANE BŁOGOSŁAWIEŃSTWO.
Polecam te refleksje każdemu, kto cierpi, kto z empatią odnosi się do cierpiących, kto chce pomóc sobie i innym (nie tylko raz w roku okolicznościowo w Światowy Dzień Chorego). Podsuwam tę książkę także tym, którzy porażeni własną bezradnością, sądzą, że dla cierpiących nic zrobić nie mogą. Mogą.
Popatrzmy na „rupiecie” naszego życia i pomyślmy, jakim skarbem mogą się stać w rękach Pana... wszystkie te rozczarowania, złamane serca, zawody, upadki, choroby, trudności wszelkiego rodzaju, irytacje, które wywołują niecierpliwość i zdenerwowanie. Zbierzmy je wszystkie razem i zacznijmy je używać dla Królestwa Bożego i zbawienia dusz. Kiedy uświadomimy sobie, jak wiele mamy do ofiarowania Panu, będziemy bardzo zajęci, by użyć tych skarbów. [...] A gdyby tak dosolić nasze modlitwy szczyptą cierpienia, które ofiarujemy Panu bez narzekań, chętnie i z miłością.
Źródło: Frances Hogan, Niechciane błogosławieństwo, Wydawmictwo M, Kraków 1993. Polecam, Maria Studencka
|
|
Miłość jest zawsze trochę kłopotliwa, bo nie chce odpowiedzi w słowach lecz w życiu.
Źródło: Jacek Tonkowicz, Kłopotliwa miłość, Świebodzin 2003, s. 4 okładki.
Słowo odpowiednie do myśli (Mdr 7, 15.) – to temat rozważań na kanwie wierszy ze zbioru „Kłopotliwa miłość” o. Jacka Tonkowicza (franciszkanin, poeta, malarz, rzeźbiarz, muzyk). Tomik ten wybrałam na piątkowy „Poranek z książką”. Proszę się nie obawiać, nie zadam tego wykpiwanego pytania: „Co autor miał na myśli w wierszu?”, bo i sama na takowe nie umiałabym odpowiedzieć. Przecież utwór liryczny jest zapisem chwili, jakiegoś wrażenia, bywa bardzo osobistym wyznaniem, taką kartką z pamiętnika. Potem wszystko się zmienia, a wiersz pozostaje i żyje już własnym i czytelników życiem. To właśnie my, czytelnicy, możemy wiersz uczynić źródłem inspiracji dla naszych skojarzeń i refleksji. W prezentowanym zbiorze są miniatury liryczne utrzymane w konwencji wiersza współczesnego, więc zwykle nie ma tu kropek, przecinków, rymów. Zatem, co tu jest, jak tu funkcjonuje słowo: zastosowano tu taki zabieg artystyczny, który pozwala adresatom współuczestniczyć w swoistym kontynuowaniu rozważań zapoczątkowanych przez poetę. Co to za środek artystyczny? –
Opowiem w bibliotece 18 stycznia 2019 r. o godz. 8:45. Polecam i zapraszam, Maria Studencka
|